Zakarpacie na Yamaha Fazer – relacja, informator i galeria Karoliny Dudzik

Ukraina, to dopiero początek przygód. Projekt „Frytarda & Ossoman Karpaty Expedtion on MOTO i CYCLE 2012” zakładał przejazd przez całe Karpaty. O kolejnych etapach opowiem niebawem, zima długa. W tej relacji skupię się na Zakarpaciu.

Jeszcze przed wyjazdem wiele osób odradzało przeprawę przez Ukrainę, bo przecież nie jest w UE, jest tam niebezpiecznie no i gdzie to tak… „Ty, sama dziewczyna na motocyklu i to jeszcze na wschód? Oszalałaś? Poza tym… Fazrem? Przecież tam dróg nie ma.” Wiedziałam o tym. Biorąc pod uwagę wszelkie opinie tych znajomych i nie znajomych, ludzi, którzy sami przejechali Ukrainę oraz tych, co mają najwięcej do powiedzenia a nigdy tam nie byli, zdecydowałam się na wyjazd. Nie byłabym sobą gdyby zrezygnowała z takiej przygody. Nie wiedziałam dokładnie jaką trasę obiorę i ile dni spędzę u naszych wschodnich sąsiadów. Pierwszy plan zakładał, by wyrobić się w 2 dni, wyszło trochę inaczej. Wystartowałam z polskich Bieszczad z Cisnej.

Na granicy
Kiedyś autem przekraczałam granicę w Medyce – turystyczne przejście, zresztą stąd najbliżej do Lwowa, więc i spore kolejki. Zastanawiałam się nad Uzhorod i Ubl’a. Przejścia słowacko-ukraińskie. Padło na Ubl’a. Tam, granicę przekraczał mój kompan podróży (Tomek Brzeziński, który Karpaty zdobywał rowerem; więcej o jego przygodach w książce relacjonującej cały wypad). Dopiero po powrocie, od innego znajomego podróżnika, dowiedziałam się, że nigdy nie zdecydowałby się na przejście w tym miejscu. Ja, miło wspominam przeprawę.

Samo przejście dość zadbane, nowe budynki, mały ruch. Na granicy przywitał mnie celnik ze złotymi zębami, krzycząc „Babiczka na motorku”. Trochę kłopotów sprawiłam. Pojawił się problem z rejestracją motocykla w bazie danych. Pan mundurowy nie był w stanie wpisać motocykla, jako środek transportu, trochę się musiał nagłówkować, nim wprowadził Fazra do systemu. Bagaży nie sprawdzali. Za to pytali o broń, narkotyki, papierosy, bacznie obserwując moją reakcję. Sprawdzili też motocykl, czy nie kradziony.

fot. Karolina Dudzik

Po przekroczeniu magicznej bariery nieskazitelny słowacki asfalt zastąpił ukraiński dywan wzorowany na szwajcarskim serze. Prędkości 90 km/h spadła do 40 km/h a na tablicach informacyjnych, których było, jak na lekarstwo, pojawiła się zupełnie mi obca Cyrylica.

Pierwszego dnia nie zajechałam daleko. Choć z Tomkiem, jeździliśmy różnymi środkami transportu, trzymaliśmy się razem. On zrobił już planowaną dawkę kilometrów. Obóz rozbiłam w Stavne. Miejscowość, która w linii prostej, była zaledwie 40 km, od ówczesnego miejsca zamieszkania i zarazem startu wyprawy.

W stronę Bukovets…
Odkopałam zdobytą karteczkę ze wskazówkami dojazdu, które dzień wcześniej podarowała mi przesympatyczna ekspedientka ze sklepu. Odpaliłam motocykl i dotarło do mnie, że mogę nie dotrzeć do celu z powodów czysto chemicznych, czyli paliwa. Na przestrzeni 30 km wstecz stacji nie było. O ile, zeznania pani sprzedawczyni były prawdziwe, to za kilka kilometrów przyjdzie mi odbić w prawo, gdzie na przestrzeni 30 km też nie będzie niczego, co kojarzy się z zachodnią cywilizacją i do tego droga w kiepskim stanie. Nie chciałam znaleźć się w sytuacji, kiedy stoję na środku przełęczy bez paliwa. Wtedy dotarło do mnie, że jak jechać na Ukrainę, to bez względu na pojemność baku, zawsze z kanisterkiem paliwa. Pocieszała mnie myśl, że znajdowałam się na głównej drodze do Lwowa. Prędzej, czy później musiała być tu jakaś stacja. Jak się okazało, byłam w błędzie. Miejscowa pani podpowiedziała, że za 7 km po lewej stronie. Niestety stacji nie było…. Ani za 7 km, ani za 17 km też.

Droga, na której poszukiwałam stacji, doprowadziła mnie do przełęczy, granicy Użańskiego Parku Narodowego i… pierwszej kontroli mundurowych. Policjant zażądał dokumentów, jednocześnie wykazując wielkie zdziwienie, samotnej kobiety na motocyklu. Podpowiedział, gdzie najbliższa stacji. 70 km w przód albo 50 w tył, jakoś mnie ta wiadomość nie pocieszyła. Postanowiłam ruszyć dalej, a właściwie cofnąć na planowaną trasę z nadzieją, że paliwa nie braknie.

Stoczyłam się z przygranicznej przełęczy i odbiłam na Bukovets, wydawało mi się, że według wskazówek ekspedientki. Po drodze odczytałam SMSa od przyjaciela: „Ale nie polecam Ci tędy jechać, bo poskąpili asfaltu” – cokolwiek by to nie znaczyło. Ku memu zdziwieniu, droga początkowo wcale nie była zła! Nie był to jakiś rewelacyjny asfalt, ale ilość dziur nie przewyższała długości widzianego odcinka drogi. Na dodatek zmotywowała mnie pewna babuszka na skuterku, która nadjeżdżała z naprzeciwka z niemałą, jak na taką drogę, prędkością. Potem było… odrobinę gorzej. Dziurawy asfalt zamienił się w kamienistą drogę a z horyzontu zniknęły wszystkie zabudowania.  Jechałam tak kilka kilometrów. To był początek przygód tego przejazdu.

Brak żywej duszy, zabudowań, środek lasu, do tego w górach i niekoniecznie z zasięgiem. Ja całkiem sama, no… z Fazrem. Otaczały mnie zakarpackie połoniny, z lewej strony płynęła górska rzeczka. Widoki pozwalające całkiem sprowadzić na ziemię i dać odpowiedź na pytanie – Co ja tu cholera robię?! Właściwie, ta wszechobecna pustka, tylko mnie utwierdziła, że jechałam w dobrym kierunku. Zarówno sugestie pani ze sklepu, jak i kompana, który ponoć też tędy jechał, zgadzały się z otaczającą rzeczywistością. Wreszcie zza lasu, z prawej strony wyłonił się drewniany domek. Trzech mężczyzn, z trzech pokoleń, naprawiało rower. To była jedyna okazja, na sprawdzenie słuszności mego blond myślenia.

– Hallo, Dobry Dzień! Przepraszam Bukowiec?

– Nazad, nazad! – Krzyknął najstarszy.

fot. Karolina Dudzik

Owe „nazad” okazało się „nazadem” przez najbliższe 100 metrów. Później droga odbijała w prawo do góry za rzeką i w lewo dołem, nazwałam to, przed rzeką. Mapa mi tu nic nie pomogła, nie ta skala. Przypomniał mi się mostek opisywany przez ekspedientkę.  Już na poważnie, straciłam rachubę, czy jadę dobrze. Trzymałam się wersji, że tak. – Jeśli nikogo po drodze nie minę znaczy, że wszystko OK. A skoro minę… zawsze będę mogła zapytać, czy to jest właściwa droga na Bukovets. Wzbijałam się coraz wyżej szutrówką po serpentynach. W Polsce będąc w takiej sytuacji, kilka razy zastanowiłabym się, czy warto drogą jechać. Tutaj nie było wyjścia. Fazer off-road. Szybko dotarło do mnie, że to właśnie jest Ukraina i teraz powinnam łamać własne blokady. Tak też się stało. Dobiłam do szczytu przełęczy. Poczułam, że właśnie osiągnęłam mały sukces! Zrobiłam to, o czym marzyło mi się kilka dobrych lat! Posmerałam Fazra za lusterkiem – Chłopie! Odwaliliśmy kawał roboty i niech mi ktoś powie, że motocyklem nie da się wjechać wszędzie! – Ok… przyznaję, że urosłam trochę w piórka, ale moje babskie filozofowanie o idei i wyższych wartościach, tego krótkiego przejazdu, sprowadziło mnie na ziemię prędzej, niż się spodziewałam.

Skoro dobiłam szutrowymi serpentynami do szczytu, teraz czekał mnie zjazd z górki tą szutrówką. Nie było to łatwe zadanie. Fazer jest dość ciężki jak na off-road. Do tego zawalony bagażami. Jedynym plusem sytuacji zdawał się być dociążony zadupek. Starałam się hamować silnikiem, co by przyoszczędzić klocki. Czasem się nie dało, bo motocykl i tak się rozpędzał, a tył nie raz niebezpiecznie się ślizgnął. Szacuję, że cały odcinek miał około 40 km. Podczas przelotu nawet zapomniałam o tym, jak jeszcze przed chwilą martwiłam się paliwem a właściwie jego brakiem Wreszcie z oddali wyłoniły się pierwsze zabudowania. Wydawało mi się, że jestem u celu. To nie był jeszcze Bukovets. Miejscowy podpowiedział, że jeszcze 8 km prosto a potem w lewo, koło przystanku autobusowego. Po drodze czekały mnie jeszcze zakupy na dzień bieżący. Nie było to łatwe zadanie. W sklepach ciężko dostać jakąkolwiek wędlinę, czy nawet jajka.

Z kompanem podróży byliśmy umówieni na obiad w okolicy Volovets. Potem, już na spokojnie mieliśmy szukać noclegu. Na międzynarodowej E50 wpadła na mnie długo wyczekiwana stacja benzynowa, kawałek dalej ja wpadłam na kolejną kontrolę mundurowych. Panowie już nie chcieli dokumentów. Zapytali tylko dokąd jadę i zerknęli na tablicę rejestracyjną. Drogą numer T0718 przez Vorotę.  Do Volovets doprowadziła mnie kolejna przełęcz. Widok na zakarpackie szczyty, tym razem asfaltowa przeprawa.

Kilka kilometrów dalej, przed kolejną przełęczą znalazłam kawałek ziemi na szybki obiad. Sprawy się trochę skomplikowały. Tomek poparzył stopę wrzątkiem, nie mógł jechać dalej, mieliśmy przymusowy postój. Trochę przedwczesny, nocleg odbył się tuż przy drodze, zaraz za małą rzeczką, na skrawku nierównego podłoża między krowim łajnem. Następnego dnia ruszyliśmy dalej.

Przez Darhovo i Busthyno na „Zakarpacki Lazur”
Cel Ruska Mokra. Według mapy do pokonania były żółte drogi o numerach T0720 i T0728. Ta druga prowadziła przez fajną przełęcz z Kolochava wprost do Ruskiej Mokrej . Rzeczywistość okazała się inna. Przez pierwszy odcinek z Pylypets do Kolochava asfalt jakiś tam był, dość wcześnie wyprzedziłam kompana. Uradowana i nasycona pięknymi widokami wpadłam do Kolochavy. Tutaj droga stawała się coraz węższa, aż w końcu dojechałam do miejsca, gdzie ktoś siekierą odrąbał asfalt. Zdezorientowana zatrzymałam się przy sklepie. Spotkałam Czechów. Odradzali dalszą drogę. Na początku nie chciałam się poddać, ale pokazali zdjęcia. Droga, która na mojej mapie zaznaczona była jako krajówka, tutaj się kończyła i dalej nie była przejezdna. Prowadziła wzburzonym potokiem, który ciężko było pokonać nawet pieszo. Zamarzyła mi się Suzuki DR 350. Takim motocyklem nie zastanawiałabym się w ogóle, czy cofać. Kompan rowerem przejechał, ja musiałam zawrócić i nadrobić ponad 70 km, by wpaść do Ruskiej Mokrej od drugiej strony.

fot. Karolina Dudzik

Z lewej strony wielka zapora wodna, widok na kolejne karpackie szczyty i ponad 40 km szutru. Momentami bałam się, czy nie zgubię pół motocykla, na tych dziurach. Przed Busthynowem czekała na mnie kolejna kontrola. Ledwo co zdążyłam się zatrzymać a mundurowy zerknął na rejestrację i pozwolił jechać dalej. Nawet nie ściągnęłam kasku. Ten odcinek strasznie mi się dłużył. Już się ściemniało, kiedy dobiłam do Dubove. Tomek już czekał. Kawałek dalej, znalazł miejsce do spania. Kamyki, woda i widok na góry spowodowały, że poczułam się jak na lazurowym wybrzeżu, tylko w wersji ukraińskiej.

Ku Rumunii…
Z planowanych początkowo dwóch dni, na Ukrainie spędziłam cztery. Każdy z nich sprawiał, że chciałam tu zostać dłużej i dalej poznawać Zakarpacie. W końcu granicę przekroczyłam w Solotvyno do Sighetu Marmatei. Od tej chwili zaczęła się rumuńska przygoda z Karpatami.

Z jednej strony chciałabym polecieć każdemu, by chociaż raz w życiu przejechał się, po dzikich i tajemniczych rejonach Zakarpacia, w których czas jakby zatrzymał się kilkadziesiąt lat temu. Dziury w asfalcie, brak dróg i wszelkie inne niedogodności rekompensują wszechobecna pustka oraz widok połonin. Dla mnie już po pierwszym dniu przeprawy, off-road stał się codziennym akcentem. Decydując się na trasę przez Zakarpacie, miałam świadomość, że nie będzie lekko. Zdarzało się, że po 30 km kamienistej przełęczy modliłam się o piasek, ale nie było sytuacji zwątpienia w sens tej przygody.

Preferujesz jazdę tylko po nieskazitelnie płaskim i czystym asfalcie? Odradzam Ukrainę. Jeśli nie ma dla ciebie miejsc, w które nie wjedziesz  swoim motocyklem, po tych bezdrożach przelecisz z uśmiechem na twarzy, nawet jeśli fruwasz R1…

Przydatne wskazówki
– drogi są, albo ich nie ma…, więc warto zainwestować w dobrą mapę, nie jeżdżę z GPSem, więc nie podpowiem jak poradzić sobie w przypadku tego ustrojstwa;

– nie liczcie na jakieś sensowne i jednolite oznaczenia dróg;

– bez względu na pojemność baku warto mieć ze sobą kanister, stacji benzynowych jest jak na lekarstwo a miejscowi często nawet nie wiedzą, gdzie takowe znajdują się w ich okolicy;

– paliwo jest baaaaardzo tanie, więc można nawinąć dwa razy więcej kilometrów niż w Polsce czy jakimkolwiek zachodnim kraju;

– da się spać „na dziko”, ale nikogo do tego nie namawiam, robicie to na własną odpowiedzialność 🙂

– na granicy często mogą sprawdzać bagaże, warto pakować się z głową, co by nie zakończyć wyprawy już na starcie;

– warto mieć pomysł na posiłki; w sklepach ciężko o jakiekolwiek mięso – raj dla wegetarian 🙂 za to w każdym, nawet najmniejszym kiosku spożywczym dostaniemy świeży, bardzo smaczny i syty chleb;

– czasem w sklepach można płacić w euro, ale niechętnie przyjmują i tylko w papierkach, lepiej zaopatrzyć się w Hrywny;

– podczas swojej podróży spotkałam życzliwych ludzi, nie dam sobie głowy uciąć, że wszyscy są tacy;

– jeśli istnieje inwigilacja i łapówkarstwo w styczności z służbami mundurowymi, to miałam dużo szczęścia, bo nie było potrzeby wlepiania łapówek, by móc jechać dalej.

Komentarze:

Anonymous - 5 marca 2021

Karolina świetna podróż , gratulacje !!!!!!!!!

Odpowiedz
Pokaż więcej komentarzy
Pokaż Mniej komentarzy
Schowaj wszystkie

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze