Rajd Dakar – Dzienniki Rajdowe Celestyny Kubus. Cz. 1
Oto pierwsza z dwóch części dzienników rajdowych Celestyny Kubus, które spisała podczas Rajdu Dakar w 2009 i 2010 roku. Opowieść ta wprowadza w atmosferę panującą na najtrudniejszym rajdzie na świecie.
Oglądając w telewizji relacje z rajdów terenowych nie trudno zauważyć, że to typowo męski świat. Jakieś dziewięćdziesiąt pięć procent startujących to mężczyźni, obsługa takich zawodów to w podobnym procencie również mężczyźni. Pozostaje więc jedno pytanie jak kobieta może się odnaleźć w tym świecie, gdzie dominuje testosteron, hałas, kurz i zacięta rywalizacja. Lubię nowe wyzwania, nienawidzę monotonii i nudy, kocham podróże, uwielbiam jak coś się wokół mnie dzieje i to najlepiej non stop. Dlatego też postanowiłam, że wyjazd na Rajd Dakar: Argentyna – Chile będzie jednym z ciekawszych doświadczeń w moim życiu i z całą pewnością się nie pomyliłam. Dwutygodniowy rajd w Ameryce Południowej to nie beztroskie wakacje a kilkanaście godzin dziennie spędzonych za kierownicą samochodu, na wydmach, w korytach wyschniętych rzek, górach, polach, na drogach itd. To kilkadziesiąt tysięcy kilometrów przejechanych w kurzu, pyle, błocie, deszczu i w palącym słońcu. Noclegi w namiotach lub brak snu przez kilkanaście godzin, zimna woda jeżeli akurat w ogóle jest i brak czasu na normalne posiłki. Jednym słowem przygoda życia. Ale czy tylko dla wytrwałych czy dla każdego z nas? No ale może tak od początku.
Celestyna Kubus podczas Rajdu Dakar 2009 |
fot. z archiwum Celestyny Kubus |
Część I
Rajd Dakar: Argentyna – Chile 2009
Rajdy terenowe to jedne z najbardziej widowiskowych i emocjonujących sportów na świecie. Na swoje trasy przyciągają ogromną rzeszę kibiców chcących zobaczyć rywalizację najlepszych zawodników startujących na motocyklach, quadach, w samochodach i ciężarówkach. Rajd Dakar jest ukoronowaniem sezonu w rajdach Cross Country Rallies, którego od kilku lat stałymi uczestnikami są również Polacy. A gdzie polscy zawodnicy, tam i polscy kibice, dlatego w Argentynie i Chile nie mogło nas również zabraknąć. Moja przygoda z Rajdem Dakar rozpoczęła się w 2009 roku. Wtedy po raz pierwszy wybrałam się do Argentyny, aby na żywo obserwować to, co wydarzy się na trasie najtrudniejszego rajdu świata. Nie ukrywam, że pierwsze dni nie były dla mnie łatwe, ale do wszystkiego można się przecież przyzwyczaić. Poznawanie nowych miejsc, odkrywanie ciekawych kultur, poznawanie smaków i tradycji innych narodów, jest nieodłącznym elementem poznawania świata i naszego życia. Dla mnie możliwość połączenia pasji motocyklowej, zamiłowania do rajdów terenowych i podróżowania było marzeniem realnym do spełnienia. A to przy okazji Rajdu Dakar, największego i najważniejszego rajdu terenowego na świecie, przyciągającego setki zawodników z całego globu i miliony kibiców śledzących przed telewizorami wydarzenia z tras tej prestiżowej imprezy. Historia tego rajdu jest niezwykle barwna i wręcz niesamowita. Jej początki sięgają roku 1977, kiedy to Francuz Thierry Sabine[1] zgubił się na pustyni w Libii podczas rajdu Abidżan-Nicea. Urzeczony pustynią uznał, że miejsce to jest idealne do rozgrywania rajdów. Pierwotnie trasa rajdu wiodła z Paryża we Francji do Dakaru w Senegalu (stąd nazwa Rajd Paryż – Dakar) z przeprawą promową przez Morze Śródziemne, jednak ze względu na różne czynniki, w tym zawirowania polityczne, rajd zmieniał lokalizację zarówno startu jaki i mety. Ostatni raz rajd Paryż – Dakar odbył się w 2001 roku. Pozostałe rajdy startowały z Grenady, Barcelony, Lizbony, Marsylii, Arras, Clermont-Ferrand. W 2008 roku, dzień przed startem organizatorzy odwołali rajd z powodu zagrożenia terrorystycznego. Spotkało się to z ogromną falą krytyki ze strony zawodników, dziennikarzy, kibiców i obserwatorów tego wydarzenia na całym świecie. Pamiętam komentarze polskich zawodników, którzy z rozgoryczeniem mówili o straconym roku przygotowań. Ponieważ w następnym roku rajd nie mógł powrócić do Afryki zdecydowano, że kolejne edycje „klasyku pustyni” zostaną rozegrane w Ameryce Południowej. Dakar bez Dakaru? to zdecydowanie nie to samo. Wielu zastanawiało się jak przeniesienie tej niezwykle prestiżowej imprezy wpłynie na frekwencję zawodników i którzy sportowcy zdecydują się wystartować w Rajdzie Dakar: Argentyna – Chile.
Dla mnie Dakar to marzenie związane z moją motocyklową pasją i chęcią odkrywania tego co nowe i dla mnie jeszcze nie znane. Marzenia są po to żeby je spełniać, a żeby się spełniły to trzeba im niestety trochę pomóc, bo same to tak jakoś nie chcą… Kiedy dowiedziałam się, że kolejna edycja Dakaru wystartuje z Buenos Aires, pomyślałam, że to dobra okazja do tego aby po pierwsze odwiedzić dawno nie widzianą przyjaciółkę Kamilę, która mieszka od jakiegoś czasu w stolicy Argentyny, po drugie przejechać się po nieznanym do tej pory dla mnie kraju, a po trzecie załapać się na kilka etapów rajdu. I taki właśnie był cel, przynajmniej na etapie planowania. W listopadzie podjęłam ostateczną decyzję, w jeden dzień kupiłam bilet do Buenos Aires i poinformowałam rodzinkę, że wybywam na miesiąc do Ameryki Południowej. Wiedziałam, że nie będą mieli specjalnie nic przeciwko temu, bo już chyba zdążyli się przyzwyczaić do tego, że jak coś sobie zaplanuję to i tak to zrobię. Nie inaczej było i tym razem. Wylot pod koniec grudnia, powrót pod koniec stycznia. Miesiąc w słonecznej Argentynie w środku polskiej zimy, czy można chcieć czegoś więcej, raczej nie. Z niecierpliwością odliczałam niemiłosiernie ciągnące się dni do mojego wyjazdu. Przygotowania nie były specjalnie wymagające. Po prostu musiałam się spakować i polecieć do Buenos, całą resztę miałam załatwić już na miejscu, w czym bardzo pomogła mi Kamila. Trzy dni przed moim wylotem zadzwonił do mnie mój kolega Krzysiek Jarmuż, który jest zawodnikiem i Dakar 2009 miał być jego pierwszym takim rajdem w karierze. Krzysiek całe swoje życie związał z motocyklami, zaczął starty w wieku siedmiu lat w klubie w Strykowie. Początkowo był to motocross, jednak z czasem rozpoczął starty w Rajdach Enduro a później zrodził się pomysł na wystartowanie w Rajdzie Dakar. Wiedział, że lecę do Argentyny, bo jakoś przez przypadek okazało się, że Kamila jest naszą wspólną znajomą. Jaki ten świat mały. Zadzwonił do mnie z pytaniem czy nie chcę pojechać na cały rajd? Co to w ogóle za pytanie, pomyślałam… pewnie że chcę! Planowałam trzy – cztery odcinki, ale cały rajd? To przecież było moim marzeniem, odpowiedź mogła była tylko jedna. Tak! Okazało się, że do Buenos leci też jego żona Kornelia i szwagier Antek. Plan był taki aby wynająć samochód w Buenos Aires i podążać za rajdem. Wręcz fantastycznie, w dwa tygodnie dziesięć tysięcy kilometrów, po drodze kilkanaście miast Argentyny i Chile. Fajne wyzwanie i z pewnością niesamowita przygoda, dla każdego dla kogo taki rajd był marzeniem. Nadszedł dzień wylotu, Kornelię znałam już wcześniej a mojego towarzysza dakarowej podróży Antka poznałam na lotnisku w Warszawie, mieliśmy bilety na ten sam lot, choć kupowaliśmy je w zupełnie innych terminach i miejscach. Nie ukrywam, że miałam pewne obawy co do tej podróży, w końcu miałam spędzić w jednym samochodzie dwa tygodnie z zupełnie obcą mi osobą. A wiadomo, że różnie bywa. Nic, zobaczymy. Po ponad dwudziestogodzinnej podróży z przesiadką w Madrycie, wylądowaliśmy w stolicy Argentyny. Na dzień dobry ponad trzydzieści stopni, przy takiej temperaturze w grudniu zupełnie zapomina się o długiej i męczącej podróży. Zamówiliśmy taksówki zarekomendowane przez Kamilę i udaliśmy się do centrum. Ja do Kamy, Antek i Kornelia do wynajętego mieszkania. Buenos Aires, jest drugim co do wielkości miastem w Ameryce Południowej i jednym z największych kompleksów miejskich na świecie. Mieszka w nim ponad dwa miliony osób. Od samego początku zrobiło na mnie ogromne wrażenie, swoją wielkością i różnorodnością. Podobało mi się, chciałam zobaczyć jak najwięcej i poznać wiele ciekawych miejsc. Jednak cel numer jeden to Rajd Dakar, którego oczekiwałam z niecierpliwością, bo właśnie po to tu przyjechałam. Rajd ruszał w piątek 2 stycznia 2009 roku, my przylecieliśmy do Argentyny 30 grudnia, tak więc był czas żeby jeszcze się trochę rozejrzeć i poznać miasto. Priorytetem pierwszego dnia było dla nas wynajęcie samochodu, było już trochę późno, a większość aut była już wynajęta na miesiąc przed początkiem rajdu. No ale nie traciliśmy nadziei i wierzyliśmy, że uda się coś znaleźć. I tak też było. Moją przygodę z rajdem zaczęłam już w Sylwestra, Krzysiek zabrał nas do bazy rajdu, tam gdzie zawodnicy i mechanicy dokonywali ostatnich przygotowań przed odprawą wszystkich maszyn. Umówiłam się z chłopakami w ich hotelu o 7 rano, ze względu na różnicę czasu nie zmrużyłam oka poprzedniej nocy i byłam lekko nieprzytomna, choć bardzo podekscytowana. Do hotelu zlokalizowanego w centrum miasta dotarłam taksówką, tak naprawdę to jedyny bezpieczny i komfortowy środek transportu w Buenos i w miarę niedrogi. Kiedy dotarłam na miejsce jeszcze nikogo nie było, tak więc cierpliwie czekałam. Zawodnicy byli jeszcze na śniadaniu, wreszcie pojawił się Krzysztof i jego kolega z teamu Vadim Pritulak, Kazach, ukraińskiego pochodzenia. Przy pierwszym poznaniu mógł swoją postura wzbudzać strach, jakiś metr dziewięćdziesiąt wzrostu, barczysty i dość postawny, ale mnie wydał się niezwykle sympatyczny. Zawsze uśmiechnięty, wzbudzał zaufanie i sympatię. Zakumplowaliśmy się w pięć minut, a w ciągu tych pięciu minut zdążył mi się oświadczyć i uświadomić mi jaki jest zamożny. Oczywiście oświadczyn nie przyjęłam, ale już się zapowiadał zabawny dzień. Kiedy wszyscy się wreszcie zebrali pojechaliśmy do pierwszej bazy rajdu. Jechaliśmy taksówką, ja poprosiłam Krzyśka, żeby usiadł ze mną z tyłu natomiast Vadim z przodu, nie żebym się go bała, ale jakoś bezpieczniej czułam się w odpowiedniej odległości od sympatycznego Kazacha. Dojechaliśmy do pierwszej bazy rajdu zlokalizowanej z dala od centrum miasta. Dla mnie to była niesamowita frajda, czułam się jak małe dziecko w sklepie z zabawkami. Myślę, że było to uczucie podobne do tego kiedy wygrywa się szóstkę w totka. Coś cudownego! Wszystko mnie interesowało, chciałam wszystkim pomagać, biegałam, oglądałam… pomyślałam sobie… jestem w raju! Krzysztof jechał razem z Teamem Honda Europe z Holandii, ponieważ nie jest zawodnikiem fabrycznym, musiał na rajd zapewnić sobie serwis a ponieważ startował na motocyklu marki Honda, zdecydował się na właśnie na ten team, gdyż miał okazję poznać ich kilka lat wcześniej i bardzo spodobała mu się ich praca. Po dokonaniu ostatnich poprawek, oklejeniu motocykli, przygotowaniu narzędzi i wszystkiego tego co będzie im niezbędne podczas startu wszyscy zawodnicy przejechali na La Rural[2] gdzie znajdowała się główna baza Rajdu Dakar w Buenos Aires. Oczywiście mnie od samego początku, najbardziej interesowały motocykle. Tak naprawdę to ta klasyfikacja wzbudzała zawsze moje największe zainteresowanie i marzyłam o tym, żeby móc na żywo zobaczyć rywalizację takich riderów jak Marc Coma, Cyril Despres czy David Casteu. Zawodnicy pojechali na motocyklach, a my zabraliśmy się samochodem z Henkiem, managerem Teamu Honda Europe. Było trochę ciasno bo ciężko w pięć osób jedzie się samochodem przeznaczonym dla czterech, do tego z klatką. No ale daliśmy radę. Ważne, że nas ze sobą zabrali. Po dotarciu do bazy rajdu, obserwowaliśmy jak wygląda odprawa wszystkich maszyn. To tu wszystkie maszyny przechodziły szczegółową kontrolę i to tu decydowały się losy zawodników i to czy ich pojazdy zostaną dopuszczone do rajdu. Po szczegółowej odprawie wszystkie maszyny zostały ustawione w parku zamkniętym i tam czekały na swój start. Odprawa trwała kilka godzin, najpierw sprawy papierkowe a później kontrola maszyn, czy są zbudowane zgodnie z wymaganiami FIA[3] i regulaminem Dakaru. Kontrola strojów, kasków, obuwia, wszystkie te elementy muszą posiadać homologację, nie możesz wystartować w czym chcesz. Chodzi tu przede wszystkim o względy bezpieczeństwa zawodników, a przecież to jest najważniejsze. Spędziłam tam kilka godzin, ale cierpliwie czekałam i obserwowałam wszystko to co działo się wtedy wokół mnie i było warto. Nadal nie mogłam uwierzyć w to, że jestem po pierwsze w Buenos a po drugie już za dwa dni, na żywo zobaczę rywalizację moich idoli. To było coś niewyobrażalnego. Wiem, że marzenia się spełniają! Potem, był Sylwester w plenerze, zamiast grubej kurtki, letnia sukienka, cudownie… Wybraliśmy się do Puerto Madero, jednego z niewielu miejsc w Buenos Aires w którym było tak dużo ludzi. Dzielnica Puerto Madero to jedna z najmłodszych i najdroższych dzielnic Buenos Aires; ekskluzywne restauracje, apartamenty i biurowce oraz słynny most Puente de la Mujer. Argentyńczycy spędzają Sylwestra bardzo rodzinnie, spotykają się na kolacji z najbliższymi i wspólnie witają Nowy Rok, zupełnie inaczej niż u nas. Tak naprawdę to w porcie było chyba więcej turystów i „dakarowców” niż mieszkańców, bo można było usłyszeć języki z całego świata. Przywitaliśmy Nowy Rok i obserwowaliśmy pokaz fajerwerków, a potem przez dwie godziny próbowaliśmy złapać taksówkę, a jak się okazało graniczyło to z cudem. Dziękowałam Bogu, że nie założyłam szpilek… Szliśmy tak i szliśmy, aż w końcu się udało. Trafiliśmy na taksówkarza, który zdecydował się zapakować nas wszystkich do jednego samochodu, okazało się że był fanem Elvisa Presleya, bo całą drogę puszczał nam jego muzykę i do tego jeszcze śpiewał. W końcu jak Sylwester to Sylwester, bawiliśmy się świetnie. Nowy Rok, spędziliśmy oczywiście ”dakarowo”, tego dnia wszyscy mieszkańcy Buenos i kibice mieli okazję zobaczyć maszyny i przyjrzeć się zawodnikom w bazie na Ruralu, gdzie nadal trwała odprawa. My mieliśmy tyle szczęścia, że natrafiliśmy na pozostałych polskich motocyklistów, Jacka Czachora, Marka Dąbrowskiego i Jakuba Przygońskiego z Orlen Teamu. Wieczorem kolacja na którą wybraliśmy się do Las Cholas, El Primo – w dzielnicy Las Cañitas. Obowiązkowo steki wołowe, dobrze wysmażone, średnio wysmażone, zależy jak kto lubi. Ja nie jestem fanką, ale podróże skłaniają nas do poznawania kuchni i zwyczajów odwiedzanego kraju. A przecież kuchnia argentyńska słynie z najwyższych gatunków mięsa wołowego a krowie mięso pochodzące z Argentyny nieprzypadkowo uważane jest za najlepsze na świecie W tym kraju jada się najwięcej wołowiny na świecie i przyrządza się ja tu najczęściej na grillu. Wcześniej zanurzając na kilka godzin w marynacie ziołowo-czosnkowej. Mięso wołowe swój doskonały smak zawdzięcza sposobowi hodowli specjalnej rasy krów, które pasą się na łąkach, porośniętych świeżą i nieskażoną chemicznie trawą. Dzięki temu jest uznawana za jeden z najbardziej wartościowych produktów pochodzenia zwierzęcego. Do steków podawany jest również sos chimichurri, to tradycyjny argentyński dodatek do mięsa. Jego główne składniki to natka pietruszki, oliwa i czosnek, jednak czasami jest on wzbogacany przez dodanie ostrej papryki, kolendry czy oregano. Jednak Argentyna to nie tylko wołowina jest ona także piątym, największym producentem wina na świecie, dlatego do kolacji obowiązkowo wino Malbec. Pamiętajcie nie zamawiajcie w Argentynie po kolacji herbaty… bo świadczy to tylko o tym, że posiłek wam nie smakował i mogą się obrazić. Na deser dulce de leche, przysmak argentyński, który można spotkać pod różną postacią. Niezwykle słodki krem karmelowy, dodawany do wszystkiego od lodów, po ciastka i ciasta, bardzo smaczny i niezwykle kaloryczny, no ale jestem na wakacjach, co mi tam. Bardzo dobre jedzenie i fajną atmosferę znajdziecie również w restauracjach El Desnivel, La Brigada – w dzielnicy San Telmo i w El Pobre Luis- Barrio w Chino. Polecam! Po kolacji czas na odpoczynek i ostatnie przygotowania do rajdu. W piątek oficjalne rozpoczęcie Dakaru. Odebraliśmy wreszcie swój samochód, niestety była to osobówka i niestety nie mogliśmy nią jechać do Chile, ponieważ nie udało się załatwić wszystkich dokumentów na czas, no ale nie ważne, najważniejsze że w ogóle mamy czym jechać.
2 stycznia 2009…
Około południa w Ambasadzie RP w Buenos Aires odbyło się spotkanie z zawodnikami biorącymi udział w Rajdzie Dakar. Na zaproszenie przybył cały Orlen Team; Jacek Czachor[4], Marek Dąbrowski[5], Kuba Przygoński[6], oraz kierowca, Krzysztof Hołowczyc[7], Rafał Sonik[8] startujący na quadzie, Krzysiek Jarmuż, polskie media oraz duszpasterze. Ja też się załapałam na to spotkanie a to z tego powodu, że Kamila i Tomasz pracowali w polskiej Ambasadzie. Spotkanie trwało jakieś dwie godziny, udało mi się zdobyć autografy wszystkich zawodników. Pomyślałam, że będzie to fajna pamiątka z mojego pierwszego Dakau. Tego samego dnia o godzinie 17 rozpoczęła się „parada dakarowa”. Zawodnicy mieli okazję zaprezentować się mieszkańcom Buenos Aires oraz kibicom z całego świata, których nie mogło oczywiście tu zabraknąć. Wszyscy startujący mieli do pokonania kilkukilometrową pętlę od bazy na Ruralu, przez główne ulice miasta takie jak Avenida Libertador, Av. 9 de Julio do Obelisku gdzie ustawiona została specjalna rampa, na której przedstawiano każdego z zawodników i z powrotem do bazy. Na ten czas centrum miasta zostało kompletnie sparaliżowane. Chyba nikt nie spodziewał się takich tłumów, było ponad milion osób. Ludzie swobodnie poruszali się po trasie przejazdu, gdzie bez problemów zatrzymywali zawodników. Do takiej sytuacji nie powinno dojść, jednak służby porządkowe nie były w stanie opanować tego co się tam działo, myślę że organizatorzy nie spodziewali się aż takich tłumów. Nie obyło się bez wypadków, jedna kobieta została potrącona. Na szczęście obyło się bez ofiar. Maszyny wróciły na swoje miejsce. A zawodnicy udali się na odpoczynek przed startem, na najważniejszej imprezie roku.
3 stycznia 2009 – Buenos Aires – Santa Rosa – 793 km
Pierwszy dzień rajdu rozpoczął się dla mnie bardzo wcześnie bo o 3 nad ranem i w sumie mniej więcej o tej porze zaczynał się każdy kolejny dzień. No ale cóż nie ma co narzekać. W końcu nie przyjechałam tu na pięciogwiazdkowe wakacje tylko na ekstremalny rajd. Wyjechaliśmy z Buenos Aires dwie godziny przed pierwszym startującym zawodnikiem, czyli Cyril’em Despres’em, moim zdecydowanym faworytem tego Dakaru. Podróżowałam razem z Antkiem – fotografem Krzyśka, jego szwagrem.
Prześledziliśmy mapę i postanowiliśmy znaleźć jakieś ciekawe miejsce na odcinku specjalnym. Ponieważ do końca nie wiedzieliśmy co nas czeka po drodze wyjechaliśmy dość wcześnie. Od wyjazdu z Buenos drogę do odcinka specjalnego wskazywali nam ludzie stojący wzdłuż trasy, ponad dwie godziny przed startem czekali już na zawodników. Często można było zauważyć palące się ogniska, rozstawione stoliki, namioty. Całe rodziny oczekiwały na przejazd zawodników. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Nie da się ukryć, że ten rajd to jedno z najważniejszych wydarzeń w Argentynie w ostatnich latach, ale żeby aż do takiego stopnia.
Po kilku godzinach dotarliśmy do miejsca przez które przebiegał odcinek specjalny, jechaliśmy drogą szutrową, czasami piaszczystą. Całe szczęście nasz samochód od samego początku spisywał się bez zarzutów. Mieliśmy tyle szczęścia, że dotarliśmy na miejsce jeszcze przed zawodnikami. Jako pierwszy na horyzoncie pojawił się kolejno Cyril Despres a zaraz za nim co bardzo nas ucieszyło Jacek Czachor. Polak startował z dziesiątej pozycji i już na pierwszym odcinku udało mu się wyjść na drugie miejsce. Zaraz potem pojawili się Marc Coma, David Casteu, czyli najwięksi tego rajdu. Z czasem następni Polacy, Marek Dąbrowski, niedługo za nim Krzysiek Jarmuż mający tuż za plecami Jakuba Przygońskiego. Trafiliśmy idealnie, na pierwszym odcinku zdążyliśmy zobaczyć wszystkich naszych. Niestety upał zaczął doskwierać, a ponieważ mieliśmy do pokonania jeszcze jakieś 500 km ruszyliśmy w dalszą drogę. Do Santa Rosa, miejsca pierwszego biwaku dotarliśmy około godziny 18. Niestety brak dobrych dróg oraz więcej niż jednej stacji benzynowych na 400km w tamtej części Argentyny sprawił, że nasza podróż nieco się wydłużyła. Ale co najważniejsze jadąc w kolumnie z uczestnikami Dakaru udało nam się bez żadnych problemów wjechać na biwak. Nie wiem jak to zrobiliśmy, ale nieoznakowanym osobowym samochodem wjechaliśmy bez żadnej kontroli na biwak. Oby tak dalej! Po drodze na całej długości trasy zawodników witały tłumy kibiców, ponownie całe rodziny siedziały przy drodze i pozdrawiały jadących. Bardzo przyjemne choć myślę, że dla zawodników również trochę męczące, szczególnie dla motocyklistów. Biwak zlokalizowany był na obrzeżach miasta, droga prowadziła wzdłuż przepięknego jeziora. Zaraz przy wjeździe znajdował się punkt kontrolny, prze który przechodzili wszyscy zawodnicy. Dużo hałasu, teamy rozstawione na całym placu, który został ogrodzony siatką, tak aby nikt z zewnątrz tam się nie dostał. No prawie nikt… Poza tym namiot prasowy, biuro organizatorów, namiot cateringowy, który jak się później okazało był przenoszony z miasta do miasta. Prysznice, w tym przypadku były to dwa kontenery. A wokół tego wszystkiego samochody, motocykle, ciężarówki.
Odnaleźliśmy team Krzyśka, Henk (manager Teamu Honda Europe) pozwolił nam zostać i rozstawić swój namiot. Tak więc staliśmy się w sumie pełnoprawnymi uczestnikami tego wydarzenia. Dostaliśmy od Krzyśka opaski, które uprawniały nas do wejścia na kilka kolejnych biwaków. Lepiej być nie mogło! Cały wieczór spędziłam z zawodnikami obserwując jak przygotowują się do kolejnego dnia startu. Czyścili gogle, kaski, napełniali camel bagi[9] a potem przygotowywali road booki[10]. Ta czynność interesowała mnie najbardziej, choć nie da się ukryć, że dla mnie to czarna magia. No ale starając się zbytnio nie przeszkadzać, podpytywałam się co oznaczają dane znaczki, literki. Podsumowując łatwe to to nie jest. W tym czasie mechanicy robili drobne poprawki przy motocyklach a czasami rozkładali je na części pierwsze aby za chwilę złożyć je w całość. Bardzo, ale to bardzo mnie to wszystko interesowało i chciałam zaobserwować jak najwięcej i przy okazji czegoś się nauczyć. Cierpliwie przyglądałam się pracy zarówno zawodników jak i mechaników. Wszystko działa jak w szwajcarskim zegarku i każdy ma swoje zadania. Wieczorem wybrałam się na poszukiwania pryszniców. Jak się okazało podział na męski i damski nie istniał. Byłam w lekkim szoku, bo z całą pewnością nie tego się spodziewałam. Tak więc jak nie chcesz iść spać brudna to nie masz wyboru. Ostatecznie nie było tak źle, na sześć kabin prysznicowych jedna była przeznaczona dla kobiet i to ta na samym końcu. Jedyny plus tej sytuacji był taki, że nie musiałam czekać w kolejce, bo akurat w tym czasie byłam tam jedyną kobietą. Woda lodowata, choć przy panującej na zewnątrz temperaturze była jak najbardziej przydatna. Prysznic zakończył się na ściętym opuszku palca, nie zauważyłam potłuczonego szkła leżącego na umywalce i skaleczyłam palec. Tak więc z zakrwawioną ręką wróciłam do teamu Hondy, z pomocą i polskim spirytusem do odkażenia przyszedł Krzysiek. Natomiast opatrzeniem mojego palca zajął się Vadim, zrobił to bardzo profesjonalnie. Czasem miło być jedyną kobietą w towarzystwie bo chłopcy na prawdę się spisali. Powiedzmy, że przeszłam chrzest biwakowy. Chyba w końcu nadszedł czas, żeby pójść spać. Tylko jak tu zasnąć, kiedy mechanicy cały czas pracują, agregaty prądotwórcze w Kamazie i innych sąsiednich samochodach chodzą non-stop. Metoda była jedna, setka wódki, mechanicy z Kamaza pili 250 na raz, zatyczki do uszu i do namiotu spać.
4 stycznia, Santa Rosa – Puerto Madryn – 837 km
Pobudka po trzech godzinach snu, szybki lodowaty prysznic, pakujemy namiot i jedziemy dalej, nawet nie było czasu na śniadanie. Ponieważ przed nami do pokonania ponad 800 km, postanowiliśmy odcinek specjalny zobaczyć już na samym starcie. Chcieliśmy wybierać różne miejsca, tak żeby mieć okazję zobaczyć jak na każdym z etapów wygląda rywalizacja. Start był oddalony zaledwie o kilka kilometrów od biwaku tak więc dotarliśmy akurat na czas żeby zobaczyć Krzyśka Jarmuża, oraz innych zawodników z jego teamu. Czekaliśmy na Mirjam Pol jedną z trzech kobiet startujących na motocyklu w tegorocznym Dakarze, Vadima Pritulyaka, Jurgena van den Goorbergha i kilku innych, kiedy już przejechali po około godzinie wyruszyliśmy w podróż na południe Argentyny, do Puerto Madryn.
To była najbardziej monotonna i najdłuższa droga jaką przyszło mi pokonać podczas tego rajdu. Przez 800 km same pustkowia, jeden samochód wyminięty na godzinę, może z pięć minęło nas przez całą drogę. Nie mówiąc już o tym, że przez te 800 km nie przejechaliśmy przez żadne większe miasto. Naprawdę nie przesadzam. Do tego niesamowity skwar, jakieś 40 stopni, potem nagłe załamanie pogody, ochłodzenie i deszcz a za kolejnych kilka kilometrów znowu słońce i wysoka temperatura. Ciekawe doświadczenie, choć w tamtej chwili serdecznie współczułam motocyklistom, którzy nie dość, że często podróżowali sami i nie mieli się do kogo odezwać, to jeszcze jedyne co mieli przed sobą to pusta droga. Po długiej i męczącej podróży dotarliśmy do Puerto Madryn, popularnego nadmorskiego kurortu. Tam już pojawili się ludzie, wszyscy stali na ulicy i zatrzymywali zawodników. Co chwilę ktoś chciał zrobić sobie zdjęcie. Tłum nie do opanowania przez nikogo. Biwak był umiejscowiony na obrzeżach miasta na piachu nad samą wodą, zaraz za nim rozciągała się szeroka kamienista plaża. Pełno kurzu, hałasu do tego strasznie silny wiatr. Rozbijamy się przy Honda Europe. Chłopcy postanowili się wykąpać w morzu, ja rezygnuję bo strasznie zimna woda, poza tym, miałam wtedy dość kiepski dzień. Nie da się ukryć, że nie specjalnie przepadałam za moim towarzyszem podróży, kiepsko się dogadywaliśmy a prawda jest taka, że nie miałam za bardzo z kim porozmawiać i komu się wyżalić. A musieliśmy ze sobą wytrzymać 24h na dobę. Nie była to zbyt komfortowa sytuacja, jedynie smsy do mojej przyjaciółki Magdy, pozwalały mi się trochę oderwać od tego co mnie trapiło, choć to nie to samo co zwykła rozmowa. Wiedziałam, że to dopiero początek i takie dni będą się zdarzać częściej, tak więc muszę sobie radzić sama. Spędziłam jakieś dwie godziny siedząc na plaży, po czym przyszedł po mnie Krzysztof, jak się okazało zaniepokoili się moją nieobecnością. Było to całkiem miłe. Wróciliśmy na biwak. Zawodnicy przygotowywali się na kolejny start, ja spaceruję i obserwuję pracę innych zespołów. Najbardziej podoba mi się organizacja pracy w teamie Robbiego Gordona ze Stanów Zjednoczonych. Nie dość, że startuje w Hummerze, to jeszcze wszystko jest świetnie ze sobą zgrane, namioty i ciężarówki w tych samych kolorach, mechanicy ubrani jednakowo, nawet namioty były dopasowane do całej reszty. Na biwaku ciągła praca, czasami nawet do samego rana, do momentu startu. Przed snem podglądam jak zawodnicy wypełniają road booki, obowiązkowo cztery mazaki, jasno żółty, pomarańczowy, niebieski i czarny, do tego nożyczki i taśma klejąca. Każdy z nich to posiada, choć z pożyczeniem z pewnością nie było by żadnego problemu. W teamie Krzyśka panuje fajna atmosfera, w większości są w nim Holendrzy, jest też jeden Anglik – Mike Extance. Przez te dwa pierwsze dni zauważyłam, że mają zdrowe podejście do całego rajdu. Dotrzeć do mety nie za wszelką cenę, ale z zachowaniem zdrowego rozsądku. Myślę, że właśnie rozsądek to to czym przede wszystkim powinni kierować się ludzie startujący w takim rajdzie. Bo na takich zawodach chwila nieuwagi może dużo kosztować. Czasami nawet życie.
Kolejne etapy…
5 – 9 stycznia – Puerto Madryn – Valparaiso – 3 tysiące kilometrów
Pobudka o 4 rano, szybki prysznic i śniadanie w niezwykłym towarzystwie, gdyby ktoś pół roku wcześniej powiedział mi, że będę kiedyś jadła śniadanie siedząc naprzeciwko Cyrila Despresa to bym go wyśmiała. A tu proszę, jednak coś tak dla mnie nierealnego a jednak to prawda. Oczywiście przy pierwszym spotkaniu z nim zrobiłam z siebie kompletną idiotkę, bo kiedy mi się przedstawił, w sumie nie wiem po co, przecież ja wiem doskonale kim on jest! ja powiedziałam tylko słowo „wiem” a nie moje imię. No, ale po chwili się otrząsnęłam, a on się tylko do mnie uśmiechnął i zapytał jak mi się podoba na rajdzie. Po niezwykle miłym posiłku pakowanie no i w drogę. Jedziemy na odcinek specjalny w dużo lepszym humorze niż dzień wcześniej. Droga szutrowa, pełno kurzu, po bokach pustkowie, ogromna pusta przestrzeń a pośrodku zawodnicy Dakaru. Stoję na poboczu z polską flagą. Zauważa mnie Marek Dąbrowski, macha. Potem Rafał Sonik, który cieszy się jak małe dziecko. Pokazuje mi, na flagę na swoim ramieniu. Jakbym nie wiedziała, że jest z Polski. Krzysiek jedzie z Jurgenem, niestety mnie nie widzi. Strasznie się kurzyło, no cóż, jeszcze będzie miał okazję. Robimy zdjęcia, obserwujemy innych zawodników a po paru godzinach wyruszamy w drogę o Jacobacci, gdziekolwiek to jest. Po drodze, zahaczamy o wulkanizację, okazuje się, że mamy przebitą tylną oponę. Po naprawie koła jedziemy dalej. Ponad 400 km szutru, biała droga, kurz, kurz i jeszcze raz kurz. Co jakiś czas mijają nas samochody miejscowych bez przedniej szyby. Sama w to nie wierzyłam i zastanawiałam się w jakim celu pozbywają się szyby, jak oni cokolwiek widzą nie mam pojęcia, my w samochodzie mieliśmy biało, i to z przednią szybą. Na całe 400 km przejechaliśmy zaledwie przez dwie małe miejscowości z czego w jednej na stacji benzynowej zastaliśmy jedynie kartkę na drzwiach, z napisem, brak paliwa, dostawa za cztery dni. Cudownie. Nawet nie wiem czy można je było nazwać miasteczkami czy były to po prostu wioski. Ludzie mieszkali tam w prowizorycznych domkach w większości przypominających lepianki z gliny. Czasami zastanawiałam się, w którym wieku zatrzymał się tutaj rozwój, bo z całą pewnością nie był to XXI wiek. Poza tym istne pustkowie. W końcu docieramy do Jacobacci[11] w prowincji Rio Negro, jest strasznie zimno, a my w letnich ubraniach. Myślę, że było nie więcej jak 10 stopni. Dojeżdżamy do biwaku, który został zlokalizowany na starej stacji kolejowej. Super miejsce, fantastyczny klimat, teamy rozstawione są między starymi wagonami. Wokół biwaku widać mieszkańców, którzy z zainteresowaniem przyglądają się temu co dzieje się za siatką. Rozstawione są stragany z jedzeniem i z lokalnymi pamiątkami. Jest okazja żeby spróbować lokalnych przysmaków. Niestety bardzo szybko robi się ciemno, idziemy do namiotu cateringowego posiedzieć z innymi, ja się grzeję przy ognisku, jedyna opcja rozgrzania się. Postanawiam się przejść po biwaku i porobić zdjęcia. Spotykam Krzysztofa Hołowczyca, z każdym etapem idzie mu coraz lepiej. Chwilę rozmawiamy. To jeden z tych zawodników, który zawsze potrafi znaleźć chwilę dla kibiców. Potem siedzę z Krzyśkiem Jarmużem i obserwuję jak wypełnia road booka. Zadaję dużo pytań, całe szczęście cierpliwie odpowiada choć nadal nie wiele z tego rozumiem. Chciałam się do czegoś przydać, tak więc najpierw czyszczę gogle, potem to samo robię z camel bagiem i napełniam go wodą z Isostarem. Ponieważ jest już bardzo późno, idę spać na jakieś dwie godziny. Jest przeraźliwie zimno, wydaje mi się, że temperatura nie przekracza zera stopni, śpię w dwóch bluzach, w kapturze na głowie i w kurtce, choć to i tak nie wiele daje. Daje się odczuć ogromną różnicę temperatur między dniem a nocą. W tym rejonie to typowe, że w ciągu dnia temperatury w styczniu dochodzą nawet do trzydziestu stopni natomiast w nocy spadają poniżej dziesięciu.
Nawet nie wiem czy udało mi się zdrzemnąć a tu już trzeba wstawać, bardzo szybki i bardzo zimny prysznic. Ponieważ nasz samochód stał za siatką, a mnie nie chciało się targać mojej torby poprosiłam Jurgena żeby przerzucił moja torbę nad ogrodzeniem. Trochę była ciężka, jakieś dwadzieścia kilo ale i tak dał radę. Pakujemy się i w drogę, jedziemy na kolejny odcinek, mimo iż byliśmy kompletnie nieprzytomni. Teraz trasa przez dłuższy czas wiodła przez szutry, czekamy na naszych. Odmeldowali się wszyscy, zawodnicy pozdrawiają nas widząc polską flagę. Bardzo to miłe i fajnie, że zdają sobie sprawę z tego, że jesteśmy tu dla nich. Wsiadamy do samochodu, chcemy poczekać na zawodników startujących samochodami. Ponieważ jest nadal bardzo zimno czekamy w samochodzie, włączamy ogrzewanie i zasypiamy. Niestety na jakieś trzy godziny, tak więc wszyscy zdążyli już przejechać. Jestem wściekła, nie wierzę, że przespaliśmy tyle czasu i straciliśmy tyle godzin tak bez sensu. Nie udało nam się zobaczyć żadnego fajnego fragmentu odcinka specjalnego, nie tak miało być! Tego dnia nie docieramy do biwaku, niestety brak dobrych dróg sprawiłby, że kolejnego dnia musielibyśmy nadrabiać ponad 200 km żeby dotrzeć na czas do kolejnego odcinka specjalnego. Ustalamy, że jedziemy jak najbliżej San Rafael i El Nihil, gdzie była meta piątego etapu rajdu. Nocujemy w miejscowości Chos Malal, w jedynym znalezionym przez nas hotelu. Trochę żałuję że nie jestem na biwaku, no dobra nie trochę, tylko jestem wściekła, bo nie po to tu przyjechałam, żeby spać w hotelach! No ale cóż, jak trzeba to trzeba. Pobudka i tak bardzo wcześnie bo po 5 rano. W okolicach 14 musimy być w El Nihil, bo mniej więcej o tej porze do mety będą docierać pierwsi startujący. Na miejsce dojeżdżamy jakoś po południu. Mamy czas żeby przejść jeszcze kilka kilometrów i ustawić się w fajnym miejscu. Idziemy po kamieniach i po ciernistych zaroślach[12] które są wszędzie. A ja w japonkach, co chwilę kolce wbijają mi się w podeszwę. Ale jak mam wybierać między przegrzanymi stopami a pokaleczonymi, to wybieram pokaleczone. Wiem, może to i głupi wybór, ale wystarczy mi, że jest mi ogólnie gorąco, więc niech chociaż na to się nie wkurzam, choć wyciąganie co pięć minut kolca z podeszwy też nie należało do najfajniejszych rzeczy.
Tradycyjnie już ustawiam się z polską flagą, ludzie nieśmiało pytają się skąd jestem. Kiedy odpowiadam im że z Polski, dopytują się z jakimi numerami jadą polscy zawodnicy. Potem wspólnie ze mną dopingują. Argentyńczycy są bardzo otwarci i chętnie nawiązują kontakty. Bardzo często zdarzało się, że częstowali nas różnymi przysmakami. Choć oczywiście podstawa ich kuchni to wołowina, czasem były to również empanadas, których zostałam zdecydowaną fanką. Przypominają nasze pierogi tylko są przygotowywane z ciasta drożdżowego, nadzienie przeróżne od warzyw po sery i mięso. Z reguły bywam nieufna do takiego rodzaju potraw, ale skoro nas częstowali to nie wypadało odmówić. Poza tym warto poznawać nowe kuchnie, a empanadas przygotowane przez Argentyńczyków są wyjątkowo smaczne. W fajnym gronie czekam na naszych, pierwszy mija mnie Kuba i w widoczny sposób pokazuje, że mnie zauważył, potem mija nas Jacek Czachor, a chwilę za nim jedzie Krzysiek. Robimy jeszcze kilka zdjęć a później ruszamy do San Rafael. To co dzieje się po drodze przechodzi wszelkie wyobrażenie. Żeby dostać się na biwak musimy przejechać przez całe miasto. Tłumy ludzi witają zawodników, zatrzymują ich na drodze, proszą o zdjęcie, a czasami tylko o uścisk dłoni. Nadal jestem pod ogromnym wrażeniem tego co widzę. Ja zaliczyłam małą wpadkę i interwencję policji, tzn. nie było to nic poważnego po prostu zawróciłam w niedozwolonym miejscu. Zatrzymała mnie policja, ale kiedy pokazałam im paszport i opaskę dakarową, pouczyli mnie tylko i prosili żebym zwracała większą uwagę na znaki. Tak jest!
Biwak zlokalizowany jest w okolicach niewielkiego lotniska, wjeżdżamy bez większych problemów. Tradycyjnie rozstawiamy się z namiotem przy teamie holenderskim. Za zawodnikami strasznie ciężki odcinek, wielu jeszcze pozostało na wydmach m.in. Vadim który do bazy dojechał dopiero po pierwszej w nocy. Rozmawiam z Mirjam, która potwierdza, że jak do tej pory to był najtrudniejszy etap i dał jej mocno w kość. I tak ją podziwiam, za to co robi. Wielu facetów już odpadło a ona nadal jedzie i dojeżdża na całkiem niezłych pozycjach. Tradycyjnie już co roku na starcie Rajdu Dakar, mamy kobiety które startują praktycznie we wszystkich klasach. Jak mówiłam wcześniej to przede wszystkim męski świat, ale jest wiele odważnych kobiet, które próbują swoich sił w tej dyscyplinie i idzie im całkiem nieźle. Największy sukces jak do tej pory w 2001 roku odniosła Jutta Kleinschmidt[13], wygrywając jako pierwsza kobieta Rajd Dakar w klasie samochodów. Mam nadzieję, że z czasem również wśród motocyklistek będzie zawodniczka, która powalczy o zwycięstwo. Ale wracając do tego co działo się na biwaku. W pewnym momencie zerwała się straszna wichura, namioty zaczęły fruwać. Zrobiło się spore zamieszanie, trzeba było przymocować namioty, pochować niektóre rzeczy. Na całe szczęście deszcz nie spadł, ale za to nad San Rafael pojawiła się przepiękna tęcza. To zdjęcie można było chyba oglądać we wszystkich „dakarowych” serwisach.
Kolejnego dnia skrócono odcinek specjalny zaledwie do 200km. Wielu zawodników pozostało jeszcze na trasie z dnia poprzedniego, a ponieważ kolejny fragment odcinka był pętlą, organizatorzy chcieli uniknąć niepotrzebnych wypadków. Ten wcześniejszy etap okazał się bardzo zdradziecki, wielu zawodników utknęło na szarych wydmach, które są charakterystyczne dla tamtej okolicy i nie należą do najłatwiejszych. Jednym z zawodników, który utknął tam na wiele godzin był Vadim. Do biwaku dojechał dopiero około trzeciej nad ranem, był wykończony i ewidentnie miał wszystkiego dość. Mimo ogromnego zmęczenia, powiedział, że nie poddaje się i z samego rana ruszy do kolejnego etapu. Ogromny szacunek dla niego, mimo iż nie jest zawodowcem, a to jest jego pierwszy Rajd Dakar, mimo braku dużego doświadczenia, radzi sobie całkiem nieźle i pokazuje, że w tym rajdzie liczy się wytrwałość i chęć osiągnięcia celu, jakim niewątpliwie dla każdego jest meta.
Jedziemy na odcinek specjalny a następnie po kilku godzinach wyruszamy w drogę do Mendozy, to ostatni biwak przed wyjazdem Dakaru do Chile. Czyli dla nas ostatni biwak przed przerwą. Jadąc do Mendozy na jednej ze stacji benzynowych zauważamy Krzyśka. Udało nam się trafić na koniec odcinka specjalnego, po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej. Przez dość długi czas jedziemy razem, potem Krzysiek nas zostawia.
Późnym wieczorem jesteśmy w Mendozie, niestety gubimy się w mieście i przez długi czas nie możemy trafić na biwak. Stoimy w korku a tuż obok nas pojawia się Marcin Paluszkiewicz[i][14] i Kasia, oni też mają problem z dojazdem na miejsce. No ale co cztery głowy to nie dwie i jakimś cudem docieramy na stadion na którym zamknięto zawodników. Jak się później okazało w 1978 roku były rozgrywane tam Mistrzostwa Świata w piłce nożnej. Ktoś wpadł na genialny pomysł, żeby na takim stadionie zrobić biwak. Po rozstawieniu namiotu pomagam Krzyśkowi przygotować się do startu, już się nauczyłam najpierw gogle, camel bag a potem siedzimy przy road booku. I wcale mi się to nie nudzi. Poza tym, jest okazja żeby pogadać, trochę pożartować i zapomnieć o coraz większym zmęczeniu. Nie da się ukryć, że spanie po trzy godziny na dobę, zaczyna się objawiać sporym pod denerwowaniem. Co nie sprzyja i tak napiętej sytuacji pomiędzy mną a moim towarzyszem podróży. Choć do końca nie bardzo rozumiem, z czego te nasze napięte relacje wynikają. Ciężko jest mi to wytłumaczyć i zrozumieć, może najzwyczajniej w świecie ja nie umiem polubić jego a on mnie. Cóż czasem tak po prostu bywa i nie da się nic na to poradzić. Na całe szczęście udało mi się patrzeć na to wszystko z innej perspektywy. W końcu co cię nie zabije to cię wzmocni. Dlatego starałam się na wszystko patrzeć z większym optymizmem i za każdym razem przypominać sobie, że jestem tam dla siebie i tylko dla siebie i nikt ani nic nie będzie w stanie popsuć mi tego wyjazdu! I takie myślenie zadziałało a z każdym dniem podobało mi się to wszystko coraz bardziej. Po zakończeniu codziennych rytuałów czas kolację i rozmowę z nowymi znajomymi, fajnie jak przechadzając się po biwaku widzisz coraz więcej uśmiechających się do ciebie buzi, mimo iż nie znam większości tych osób z imienia to i tak pozdrawiamy się z daleka bo jakby nie było widujemy się co dziennie od kilku dni. Po krótkim spacerze prysznic, wciąż zimny no i spać.
Po raz kolejny odcinek specjalny został skrócony. Jedziemy na metę zlokalizowaną ok. 100 km za Mendozą. Dojeżdżamy do miejsca w którym będą wyjeżdżać zawodnicy. Okazuje się, że meta jest zlokalizowana jakieś 10 – 12 km od głównej drogi, a policja stojąca przy wjeździe nie pozwala nam wjechać tam samochodem. Idziemy, skwar leje się z nieba, ja tradycyjnie w japonkach, w pewnym momencie droga zamienia się w czerwone błoto. Całe spodnie pochlapane, nogi brudne, postanawiam wrócić do samochodu i się przebrać, co okazało się najgorszą z możliwych decyzji. Postanawiam pójść bokiem i wpadam w coraz większe błoto, glina przykleiła mi się do stóp, to był jakiś koszmar. Po jaką cholerę poszłam bokiem, mijający ludzie dziwnie się na mnie patrzą. Nic dziwnego w końcu moje stopy nie wyglądają za ciekawie. Docieram do samochodu, zbawieniem okazały się nawilżające chusteczki, dzięki którym choć trochę oczyściłam stopy i butelka wody. Byłam na siebie wściekła, niestety i buty i spodnie nadawały się tylko do wyrzucenia. No nic za głupotę się płaci. Wracam na drogę, która ciągnie się niemiłosiernie. W pewnym momencie zabrakło mi już wody, którą zużyłam m.in. do mycia nóg, no ale skoro już doszłam tak daleko nie ma sensu się wracać. Po jakiś dwóch godzinach docieram do miejsca w którym zlokalizowana była meta, jest mi słabo i niedobrze, oczywiście nie miałam żadnego nakrycia głowy. Co było kompletną głupotą! Chyba wyglądałam naprawdę źle, bo zaraz jak dotarłam na miejsce otrzymałam od organizatorów wodę, pozwolili mi również usiąść pod namiotem i chwilę odetchnąć. Miałam dużo szczęścia, zaraz po tym jak dotarłam na metę pojawia się Kuba Przygoński. Chwilę rozmawiamy, jakiś starszy pan prosi go o road booka. Za chwilę pojawiają się inni chętni, którzy chcieli dostać coś od zawodnika. Po krótkim odpoczynku Jakub rusza w dalszą drogę do Valparaiso w Chile, ma do przejechania jakieś 500km. Czekamy na kolejnych Polaków. Zapomniałam wspomnieć, że z rajdu wycofał się Marek Dąbrowski. Niestety odnowiona kontuzja barku, nie pozwoliła mu na dalszą jazdę. Pojawia się Jacek Czachor i tradycyjnie już chwilę za nim mamy Krzyśka. Po każdym zakończonym odcinku zawodnicy przechodzą kontrolę na mecie. Jest to też dla nich czas na krótki odpoczynek przed „dojazdówką”. Ponownie wbijam się jakoś do Krzyśka, niby podaję mu wodę. Na ogół nie ma z tym problemu bo ochrona nie zawsze do końca jest zorientowana, kto może wejść do danej strefy a kto nie. Stoimy koło godzinki, przed nami Czachor, ale nie jest jakoś specjalnie chętny do rozmowy. Za to my żartujemy, wygłupiamy się. Krzysiek posila się batonami energetycznymi, jakimiś ohydnymi żelkami. Jak oni mogą to w ogóle jeść. No ale jak pomaga to nie ma wyjścia. Niestety musimy się pożegnać i to na cztery dni, aż rajd powróci z Chile.
[1] Thierry Sabine (ur. 13 czerwca 1949 roku w Neuilly-sur-Seine – zm. 14 stycznia 1986 roku w Mali) – francuski motocyklista. Główny pomysłodawca i organizator Rajdu Paryż-Dakar. Zginął w 1986 roku w katastrofie helikoptera.
[2] La Rural – Centrum ekspozycyjno-wystawiennicze, znajdujące się w dzielnicy Podczas Rajdu Dakar w 2009 i 2010 stanowiło główną bazę rajdu.
[3] FIA – Fédération Internationale de l’Automobile – Międzynarodowa Federacja Samochodowa
[4] Jacek Czachor (ur. 22 czerwca 1967 w Warszawie) – polski motocyklista rajdowy. Wielokrotny uczestnik Rajdu Dakar. Jest jedynym zawodnikiem który ukończył wszystkie Rajdy Dakar w których wystartował. Najlepsze miejsce zajął w 2004, 2007 i w 2011. W klasyfikacji generalnej uplasował się na 10 pozycji.
[5] Marek Dąbrowski (ur. 16 grudnia 1972 w Warszawie) − polski motocyklista rajdowy. Uprawia sporty motorowe od 1989 r. Wicemistrz Świata 2003. Drugi Wicemistrz Świata 2004 i 2002. Dwunastokrotny uczestnik legendarnego Rajdu Dakar. W 2003 r. jako pierwszy Polak w historii ukończył ten najtrudniejszy maraton w pierwszej 10. zawodników zajmując 9. miejsce w klasyfikacji generalnej.
[6] Jakub Przygoński (ur. 24 marca 1985 w Warszawie) – polski motocyklista rajdowy, członek zespołu Orlen Team. Na początku 2009 roku Jakub Przygoński zadebiutował w legendarnym Rajdzie Dakar zajmując 11 pozycję. Rok później osiągnął najlepszy wynik, wśród polskich motocyklistów, zajmując w klasyfikacji generalnej 8 miejsce.
[7] Krzysztof Hołowczyc- ur. 4 czerwca 1962 w Olsztynie, jeden z najbardziej utytułowanych polskich kierowców rajdowych, ma w swoim dorobku zarówno tytuły Mistrza Polski, Mistrza Europy, jak i udane starty w eliminacjach Mistrzostw Świata (WRC) i w legendarnym Rajdzie Dakar, w 2009 roku zajął 5 miejsce.
[8] Rafał Sonik (ur. 3 czerwca 1966 w Krakowie) – polski zawodnik startujący na quadach w rajdach terenowych. Pięciokrotny mistrz Polski w rajdach enduro (w klasie 2K – quady z napędem na tylną oś). W 2009 roku w Rajdzie Dakar w swoim pierwszym starcie zajął trzecie miejsce. W 2010 r. był piąty, wynik ze swojego pierwszego rajdu powtórzył w 2013 roku ponownie stając na najniższym stopniu podium.
[9] Camel bag: plecak lub torba z plastikowym zbiornikiem na wodę, używana przez z zawodników podczas rajdów długodystansowych, rajdów Enduro, również w innych dyscyplinach sportu.
[10] Road book – potocznie „mapa, książka drogowa” zawiera wszystkie niezbędne informacje dotyczące danego etapu rajdu, długość trasy, ilość zakrętów, niebezpieczne miejsca, rodzaj terenu.
[11] Jacobacci – Pełna nazwa miasteczka to Inginiero Jacobacci. Jest ono zamieszkiwane zaledwie przez 5,719 mieszkańców. Jego nazwa pochodzi od Guido Jacobacci, który w 1916 roku wybudował linię kolejową z San Antonio Oeste do San Carlos de Bariloche. A w miasteczku otworzył stację kolejową.
[12] Na terenach suchych i półpustynnych W Argentynie rozciąga się espinal. Espinal jest formacją roślinną składającą się z ciernistych zarośli, wśród których rosną miejscami drzewa oraz kaktusy.
[13] Jutta Kleinschmidt (ur. 29 sierpnia 1962 w Kolonii) – niemiecka zawodniczka rajdowa, specjalizująca się w rajdach terenowych. Jako pierwsza kobieta na świecie, wygrała legendarny Rajd Dakar (w 2001 roku).
[14] Marcin Paluszkiewicz – Cin Cin Movies. Firma Cin Cin Movies zajmuje się od wielu lat produkcją filmów oraz materiałów dla TV z eventów motorsportowych.
[i] Marcin Paluszkiweicz – Cin Cin Movies
Firma Cin Cin Movies zajmuje się od wielu lat produkcją filmów oraz materiałów dla TV z eventów motorsportowych. Skąd się wzięła nazwa Cin Cin – ani to wino, ani salutowanie. Gdy pracowałem w zespole fabrycznym BWW X-Raid szef Sven Quadnt koniecznie chciał się nauczyć wymowy polskiej mojego imienia – jak je usłyszał to od razu rzucił hasło Cin Cin – i tak od 2008 roku zostało do dziś. Zanim zacząłem przygodę z Dakarem, rajdami cross country spędziłem sporo lat w polskich telewizjach – największym osiągnięciem była praca z Maćkiem i Włodkiem Zientarskim oraz ich wspólnikiem Maćkiem „Siwym” Prószyńskim. Były to jedne z najciekawszych lat tamtego okresu – zwłaszcza praca z najlepszymi operatorami z TV Polsat. Jak się to skończyło niestety miłośnikom motoryzacji nie trzeba opowiadać !!! Później nastał okres kiedy zachciało mi się Dakaru – i ruszyłem po raz pierwszy w 2008 roku – niestety Dakar odwołali – ale może to i dobrze – dzięki temu nawiązałem współpracę z Nasserem Al Attiyah, który w dalszej części sezonu wprowadził mnie do zespołu BMW X-Raid no i tak się zaczęła paroletnia przygoda i współpraca ze Sven’em Quandt’em aż do początku 2011 roku. W międzyczasie były też i Mistrzostwa Ameryki w rajdach płaskich zaliczyłem również Summer X-Games w LA i współpracę z Travis’em Pastrana i Tanner’em Foust’em jak i Formuła 1, której towarzyszyły zawody Porsche SuperCup w których udział brała polska ekipa Verva Racing. W dniu dzisiejszym firma Cin Cin movies tworzy filmy i materiały dla największych team’ow w rajdach cross country m.in. Overdrive, Speedbrain, Honda Racing Team, Qatar World Rally Team, Sonangol Schlesser Team, Orlen Team i oczywiście z polskim zawodnikiem którego nie trzeba opisywać – Adamem Małyszem. Oprócz tego nadal świetnie układa się współpraca z Nasserem Al Attiyah, którego Cin Cin Movies obsługuje zarówno w Mistrzostwach Bliskiego Wschodu jak i w rajdach Cross Country ! Ekipa Cin Cin Movies to Karolina Wawrzyniak, Rafał Górczyński i Jacek Makowski.
Najnowsze
-
Nowa Skoda Kylaq – czeski SUV na rynek Indii
Karoq, Kodiaq, Enyaq, Kamiq a teraz – Skoda Kylaq. Czeska marka zaprezentowała właśnie małego SUV-a przeznaczonego w tylko i wyłącznie na rynek indyjski. Jest to pierwszy samochód Skody w segmencie ,,Sub-4 meter SUV”. -
Europejska premiera Suzuki e-Vitara
-
Ford Ranger – idealny wóz strażacki
-
2-milionowy Mercedes trafi do Polski. Jest to elektryczny SUV
-
Najbardziej srebrna Honda Civic na 25 lecie hybryd w Europie
Zostaw komentarz: