Projekt: samochód dla mamy – cykl „Grze na polskich (i nie tylko) drogach”

Samochody sprowadzane ze Szwajcarii zawsze długo służyły w mojej rodzinie. Nie są najmłodsze - niemal wszyscy gustujemy w autach „prawie zabytkowych”. Jedynym wyjątkiem jest moja mama…

Sprowadzenie samochodu ze Szwajcarii jest proste!
fot. Anka Grzegorzewska

Nasz poradnik – jak sprowadzić samochód ze Szwajcariiczytaj tutaj.

Dlatego też, kiedy wybrałam się z rodzicielką na dłuższy pobyt u rodziny mieszkającej w Szwajcarii, zaczęłyśmy szukać SAMOCHODU DLA MAMY. Ze względu na ograniczenia finansowe nie mógł być nowy, ale też, boże broń, nie 20-letni! Poza tym, powinien być mały, niedrogi w utrzymaniu i prosty w obsłudze.

Kupujemy
Zasiedliśmy więc całą rodziną przed komputerem i rozpoczęły się poszukiwania. Ja patrzyłam na modele i zdjęcia, mama na ceny, a kuzyn tłumaczył z niemieckiego treść ogłoszeń (żadna z nas ni w ząb nie mówi w tym języku). Po kilku tak spędzonych wieczorach oraz kilku wycieczkach w różne rejony Szwajcarii – oj, pozwiedzałam trochę przy okazji – wybór padł w końcu na czerwonego Volkswagena Lupo.

Auto miało mały feler: zbity przedni zderzak i leciutko wgnieciony prawy błotnik. Zasiedliśmy więc znów do komputera, tym razem, żeby porozmawiać z tatą w Polsce. Tata miał ustalić koszty naprawy oraz to, czy w ogóle opłaca się sprowadzać trochę poobijany samochód. Po morderczych konsultacjach (*ustalenie wspólnego stanowiska w małżeństwie z blisko 40-letnim stażem nie jest wbrew pozorom łatwe), padło sakramentalne „tak, kupujemy”.

Volkswagen Lupo miał pewien feler…
fot. Anka Grzegorzewska

Od tego momentu zaangażowanie moich rodzicieli w przedsięwzięcie gwałtownie zmalało. Mama wróciła samolotem. A cała reszta „projektu”, czyli umowy, papiery, odprawy, a na deser przyjechanie autem do Polski (1400 km) spadło na mnie. Nie, żebym szczególnie narzekała, w końcu lubię wycieczki i przygody. Jednak tych, jakie miały mnie spotkać, nie przewidziałam w najgorszym śnie.

W drogę!
Po załatwieniu wszystkich formalności w Szwajcarii i na granicy niemieckiej (zdecydowanie lepiej tam odprawić auto niż w Polsce), ruszyłam raźno w drogę. Nigdy jeszcze nie jechałam w tak daleką trasę tak małym samochodem! W dodatku załadowanym różnymi dobrami od wujostwa, w tym pokaźną ilością porządnie śmierdzących serów.

Podróż okazała się jednak nadzwyczaj przyjemna. Wczesna wiosna, słońce, ładne widoki, brak korków na niemieckich autostradach i auto, które okazało się być całkiem znośne mimo mikrych rozmiarów.

Tak minęło mi kilka godzin podróży. Jechałam autostradami A5 i A4, z Bazylei na Zgorzelec, z planem noclegu gdzieś na Dolnym Śląsku. Ale tak dobrze mi szło, że postanowiłam dojechać do Warszawy za jednym zamachem. Niestety, gdzieś za Gerą zaczęły dziać się dziwne rzeczy…

Kłopoty
Zrobiło się już późne popołudnie, spadła temperatura i od jakiegoś czasu jadę z włączonym ogrzewaniem. W pewnym momencie  zdaję sobie sprawę, że przestało ono działać. Zjeżdżam na pierwszą lepszą stację benzynową. Patrzę, gmeram, sprawdzam czy wszystko działa, ale nic szczególnego nie znajduję. Ruszam dalej. Po kilkunastu kilometrach widzę, że niebezpiecznie rośnie temperatura wody. W pierwszym odruchu (dzięki tato!) chcę rozkręcić maksymalnie ogrzewanie, ale ono przecież nie chodzi. Na wolnych obrotach udaje mi się dojechać do zjazdu z autostrady i zatrzymać, zanim wybuchnie chłodnica.

Volkswagen Lupo
fot. Anka Grzegorzewska

Nie jest dobrze. Takich atrakcji jeszcze nie miałam, chociaż moje stare auta płatały mi różne figle. Co robić? Sprawdzam poziom płynu, który już prawie się gotuje, dolewam wody. Lepsze to niż nic. Czekam, aż ostygnie. Po kilku kanapkach postanawiam wrócić na trasę i dojechać do najbliższego parkingu – to tylko kilka kilometrów. Udaje się, ale nie bez emocji. Zatrzymuję się i studzę silnik, a w międzyczasie postanawiam wykonać „telefon do taty”. Opisuję objawy, sprawdzam pod maską kilka rzeczy, które sugeruje tata i kupuję zapas wody. Płynu do chłodnicy nie ma, bo nie ma stacji benzynowej.

Najdroższe podpięcie na krótko
Diagnoza nie jest niestety najlepsza, a wręcz fatalna – prawdopodobnie poszła pompa wody. Oznacza to tyle, że dystans jaki mogę pokonać, skurczył się do zasięgu marszu zwykłej mrówki leśnej. Zrobiło się ciemno, jest marzec – zimno. Piję gorącą kawę, bo zdążyłam już porządnie zmarznąć i zastanawiam się gorączkowo, co dalej? Niemiecka pomoc drogowa? Nie, stanowczo za drogo. Warsztat – w końcu jestem prawie w Chemnitz? Odpada, przecież jest sobota wieczór! Dociera do mnie, że utknęłam na jakimś małym parkingu, jedyna pobliska knajpka wieczorem zostanie zamknięta, a wokół żadnej wsi, tylko lasy. Czuję, jak moja sytuacja dramatycznie się pogarsza…

Dzwoni tata! Może coś wymyślił? Mówi, żebym podpięła na krótko wentylator chłodnicy, da mi to trochę większe pole manewru, i żebym znalazła nocleg. Dobre sobie! Nigdy w Chemnitz nie byłam. Internetu w komórce nie mam (zaraz, dlaczego właściwie tak się upierałam, że nie jest mi potrzebny?). Wykonuję więc kolejny „telefon do przyjaciela”, tym razem do domu, do Patryka. „Znajdź mi proszę, najbliższy tani nocleg w promieniu kilku kilometrów, od dziury w której się znajduję” – błagam i podaję oznakowanie najbliższego zjazdu. Ok., zaraz oddzwoni.

Tymczasem muszę się zająć podpięciem. Wiem już jak to zrobić, bo kiedyś się tego nauczyłam w moim starym, kochanym Polo z 1982 r. Ale co z tego, skoro nie mam mojej skrzynki z narzędziami. Dobrze jeszcze, że zawsze noszę przy sobie scyzoryk. Tylko skąd wziąć odpowiedni kabel? Myśleć, myśleć… Mam! Zasilacz do mojego MacBooka! Jak wrócę, kupię nowy. Niewiele myśląc wzięłam się do roboty. Sprawa dosyć prosta, jeszcze tylko sprawdzam, czy wiatrak kręci się w odpowiednim kierunku i gotowe.

Czasem kabelki od Macbooka mogą okazać się pomocne w najmniej oczekiwanych miejscach.
fot. Anka Grzegorzewska

Dzwoni Patryk, znalazł nocleg i może mnie pokierować. Świetnie, ruszam więc w drogę, powoli, żeby za szybko nie zagrzać silnika. Temperatura o tej porze dnia i roku, na szczęście, działa na moją korzyść. Z telefonem przy uchu, Patrykiem na Google Maps po drugiej stronie, staram się po ciemku śledzić trasę jaką mi opisuje i jednocześnie kontrolować temperaturę płynu. Idzie mi całkiem sprawnie. Mówię jeszcze, żeby od razu kupił mi przez Internet zasilacz, bo stary właśnie pocięłam na kawałki. Chwilę zajmuje mu szukanie, po czym w słuchawce zapada grobowa cisza. „Czy ty wiesz ile oni chcą za taki cholerny kabel?!” – słyszę – „Ponad cztery stówy!”. Tylko się nie denerwować.  Zachować spokój, najważniejsze teraz, to trafić na kemping. Wynająć domek, zjeść kolację, ogrzać się i odpocząć. Uff, udało się.

Jak skończyła się historia?
Następnego dnia Patryk załatwił lawetę ze Zgorzelca (z warsztatu znajomego sąsiada jego rodziców). Właściciel warsztatu podrzucił mnie do hotelu w Zgorzelcu, a w poniedziałek dojechał Patryk z moim tatą, przejmując po drodze nową pompę (zamówioną z porannym odbiorem we Wrocławiu – majstersztyk logistyki!).

Samochód został naprawiony i w dwa auta wróciliśmy do Warszawy. Była to moja najdłuższa i najbardziej kosztowna wyprawa po samochód do Szwajcarii. I kto powiedział, że 20-letnie audi jest gorsze?

Zapytacie dlaczego tyle zachodu? Tata świetnie zna się na Volkswagenach i jego telefoniczna diagnoza była trafna. Mechanik w Zgorzelcu, słuchając mojej relacji twierdził, że problem leży gdzie indziej. A może wcale „baby za kółkiem” nie słuchał?

Komentarze:

Anonymous - 5 marca 2021

Brawo!

Odpowiedz
Pokaż więcej komentarzy
Pokaż Mniej komentarzy
Schowaj wszystkie

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze