O „enduro al dente” opowiada Ola Bobińska
„Nic nie przeraża weterynarza” - potwierdza Ola Bobińska, która uczyła się jazdy motocyklem od zera i uparcie nabiera offroadowych umiejętności w każdych warunkach (terenowych i pogodowych).
Jakie masz pasje? Motocykle na którym miejscu są w Twoim sercu?
Trudno powiedzieć, żebym w ogóle miała jakieś pasje – mam raczej beznamiętną naturę. Najbardziej w życiu lubię spanie, nicnierobienie i kotki. Ale motocykle są zaraz potem, można więc powiedzieć, że tuż za podium. Odkąd je mam, są stałym i bardzo ważnym elementem mojego codziennego życia. Na motocyklu jeżdżę do pracy i na zakupy (całorocznie, także w deszczu i w śnieżnej zamieci), w krzakach i błotach spędzam weekendy, już planuję motocyklowe szkolenia w sezonie. W kwietniu lecę jeździć po Andaluzji, a przez trzy tygodnie wakacji zamierzam włóczyć się motocyklem po Polsce, eksplorując bez planu pola, lasy i bezdroża. Kiedy ktoś mnie pyta: „Jakie masz zwierzęta w domu?”, odpowiadam zgodnie z prawdą, że: cztery koty, bandę myszoskoczków, Owcę (Honda NX650) i Charta (Yamaha WR250R).
Jakiego typu aktywność motocyklowa Cię kręci?
Właściwie każda motocyklowa aktywność mnie kręci – może poza podróżowaniem po asfalcie, bo to fizycznie męczące (szczególnie na singlu bez szybki) i generalnie nudne. Najbardziej lubię aktywność, którą nazwałabym „enduro al dente” – znaczy wycieczki po bliższych i dalszych nie-asfaltowych zakamarkach, przedzieranie się przez krzaki, topienie w błocie, pokonywanie skutych lodem łąk i polnych dróg (to nasze ostatnie zimowe atrakcje), skaliste podjazdy i swobodne eksplorowanie miejsc „nie-tak-łatwo-dostępnych”. Dużą frajdę sprawia mi nabieranie offroadowych umiejętności. One zresztą doskonale sprawdzają się też w mieście – Łódź jest stale w remoncie, ulice rozkopane, a nic tak nie budzi rano jak przejażdżka na skróty przez pas zdartego asfaltu, kopkę żwiru i kilka schodków (szczególnie kiedy samochody obok stoją w kilometrowym korku).
Ale nie wykluczasz, że frajda z jazdy asfaltowej może się zdarzyć?
Zdarza się siłą rzeczy, bo mieszkam w centrum miasta! Ale porządną jazdę typowo szosową, dopiero będę ogarniać. W zeszłym sezonie spędziłam kilka dni na Sardynii, gdzie górskie winkle nawet polubiłam, złapałam dobry flow, ale z oponami na ostrej kostce wolałam nie szaleć. No i bez treningu ta świeżo nabyta wiedza po powrocie wywietrzała… W tym roku lepiej się przygotuję – odpowiednie opony, jedno czy dwa szkolenia (na więcej nie ma czasu! Offroad zawsze na pierwszym miejscu!) i powinno być lepiej. Liznęłam też trochę gymkhany i także w tym kierunku chciałabym się rozwijać. Rozważam nawet powiększenie rodziny o trzeci motocykl, może jakiegoś niedużego nakeda? Zawsze będzie łatwiej i przyjemniej zdobywać skill’a na torze i szosie.
To jak się spisują motocykle w tej Twojej rodzinie?
Swoją przygodę zaczynałam na Dominatorze i ta „stara padlina” dała mi szkołę życia. Wspomnę, że w lutym obchodziliśmy duże święto – trzy lata z moim Owcą (Owca to definitywnie ON). Kupiliśmy go zimą, 250 km od domu i wróciliśmy na kołach, w deszczu, ciemnościach i przy czterech stopniach na plusie (historia dość hardcore’owa, ale chyba na inną okazję). Potem już musiało być lepiej! Pierwsze kroki w terenie, pierwsze dni na mieście (a moje doświadczenie ograniczało się do zdobycia kat. A, więc poruszanie się po drogach publicznych, między samochodami – było totalnie nowym doświadczeniem), pierwsze szkolenie enduro i pierwszy wakacyjny wyjazd. Wesoło było. Od tamtej pory wpakowałam w niego już ze trzy razy więcej niż jest wart, ale że ma u mnie obiecane dożywocie, to już się z tym pogodziłam i nie oszczędzam. Właśnie jest u mechanika – jeszcze będzie z niego godna zaufania wyprawówka!
Od półtora roku jeżdżę głównie na moim Charcie (WR250R) i kocham go całym sercem. Nie ma fajniejszego motocykla na świecie! Dzięki niemu dostałam szansę na rozwijanie się w terenie (tu po prostu chodzi o możliwość samodzielnego podniesienia maszyny z ziemi), nabrałam odwagi i zyskałam niezależność. Na koniec świata się nim nie wybieram, bo to trochę daleko, ale na moje mikro-wyprawy po Polsce jest doskonały. Także wyśmienicie wybiera dziury w asfalcie, przeskakuje przez krawężniki, omija korki i można na niego załadować 3 wypchane torby z Lidla.
Dlaczego właściwie motocykle Cię wkręciły?
Zaczęło się nudno – od chłopaka. On miał motocykl (swoją drogą piękną starą Afrykę RD04), trochę woził mnie na plecaku, raz nawet dał się przejechać – ale po jakieś półtora metra, ja i Afryka, leżałyśmy na ziemi. Przez jakiś czas zarzekałam się, że nie ma opcji, ni cholery, nie będę „dawcą nerek”. Ale potem… pewnego jesiennego poranka, całkowitym przypadkiem, zauważyłam pod pracą zjawisko. Było małe i cienkie, wściekle zielone z komiksową okleiną na boczkach i tak absurdalnie urocze, że natychmiast chciałam je mieć (po latach wiem, że to był jakiś zabawkowy Romet i bogom dzięki, że go nie kupiłam). Początkowo miałam nadzieję, że można zrobić kat. B i jeździć sobie na takim kurduplu. Dopiero szybkie rozeznanie oświeciło mnie, że nie ma łatwo – plan spoko, ale w takim układzie, to na motorze pojeżdżę sobie… najwcześniej za 3 lata. Cóż było robić? Zapisałam się na kurs w styczniu, w lutym kupiłam prawdziwy, „dorosły” motocykl, a w marcu zaczęłam lekcje na placyku.
Jak Ci szła nauka jazdy?
Szło mi tak sobie. Zaczynałam od zera, bo nigdy wcześniej nie jeździłam nawet na motorynce. Postępy były wolniejsze niż bym sobie życzyła. Kosztowało mnie to mnóstwo nerwów i frustracji (też nie tak mało złotówek), do tego między mną a instruktorem ewidentnie nie było chemii. Kiedy już zbliżał się termin egzaminu, okazało się, że WORD’owska MT07 została rozbita przez jakiegoś pechowego kursanta i został tylko Gladius, na którym praktycznie nie ćwiczyłam (bo wydawał mi się ciężki, toporny i mało zwinny). Ale – ku niedowierzaniu mojego instruktora i mojemu własnemu zaskoczeniu – zdałam gładko, pewnie i bez przygód, za pierwszym podejściem. Dwa tygodnie później pojechałam na swoje pierwsze szkolenie enduro/ADV, zaraz potem kolejne. I tak to się toczy… Chłopaków się zmienia, motocykle zostają na zawsze.
Czyli w terenie też zaczynałaś od zera? Z czym bywały największe trudności?
Bycie dziewczyną na swoje wady. Nóżkami co prawda sięgam do ziemi, ale w porównaniu z moimi kolegami jestem relatywnie słaba (mimo że od blisko półtora roku chodzę na siłownię i dźwigam sztangi!), nie mogę sobie pozwolić na rzucanie 130-kilogramowym motocyklem jak rowerkiem. To początkowo było ograniczające – jeździłam zachowawczo, bałam się przewrócić, bo żeby podnieść się na koła, ktoś musiał mi pomóc. Teraz już spokojnie radzę sobie sama, ale w międzyczasie musiałam zaakceptować, że nie ma drogi na skróty, muszę nauczyć się jeździć technicznie. Wciąż co prawda mam mnóstwo głupich wpadek, robię błędy, zaliczam mniej i bardziej spektakularne wywrotki, ale umiejętności rosną. A gleby i fikołki bez połamanych kości – to też jakieś osiągnięcie.
Czyli jesteś motocyklistką, która wciąż rozwija motocyklowe umiejętności – potrzebujesz czasem kogoś, kto Cię zmotywuje, pouczy i doda odwagi?
Mam ambicje i przykrą przypadłość, że zawsze chciałabym więcej, lepiej, szybciej, mocniej… Jednocześnie jednak nie mam tyle wewnętrznej motywacji, żeby wyznaczać sobie małe cele i regularnie, sumiennie ćwiczyć. Dzięki codziennej jeździe w różnych warunkach, umiejętności rosną siłą rzeczy, ale wciąż wolniej niż bym chciała. I tu z pomocą przychodzą profesjonalne szkolenia! Jestem wielką entuzjastką porządnych szkoleń motocyklowych – głęboko wierzę, że kilka godzin pod okiem dobrego instruktora może być zaczątkiem prawdziwych, głębokich zmian w komforcie i bezpieczeństwie (i frajdzie!) jazdy. Mam też to szczęście, że mój obecny chłopak naprawdę dobrze jeździ i właśnie wkracza na instruktorską ścieżkę – jego wiedza, celne uwagi i wsparcie w pokonywaniu lęków są bezcenne.
Ta Andaluzja brzmi intrygująco – opowiesz coś więcej o swoich planach?
Powoli ziemia odmarza, dni stają się dłuższe, więc planuję więcej czasu spędzać “w krzakach”. Kwietniowy wypad do Andaluzji to zorganizowane szkolenie MotoPomocnych, specjalnie dla dziewczyn, które ma mi pomóc wyjść z zimowego letargu, rozruszać się i przełamać kilka barier. Mam nadzieję, że na lekkim enduro łatwiej mi będzie opanować kilka fajnych technik, a po powrocie zacznę używać ich na nieco cięższym Charcie.
Jesteś weterynarzem? Jakie masz zdanie na temat przewożenia swoich pupili na motocyklu, tak turystycznie?
Na co dzień zajmuję się leczeniem zwierząt egzotycznych, przede wszystkim chirurgią i stomatologią gryzoni i królików, choć wśród pacjentów mam też przeróżne jaszczurki, lotopałanki czy skunksa. Z takimi stworami nikt na szczęście na moto-wycieczki nie jeździ… A pies czy kot na motocyklu? Tu mam takie samo zdanie, jak o dzieciach na motocyklu. Jak ktoś naprawdę potrafi takiemu pasażerowi zapewnić bezpieczeństwo i komfort, to czemu nie? Trzeba tylko pamiętać, że zwierzaki mają czuły słuch (więc akcesoryjny wydech do szpanowania kolegom odpada), łatwo mogą się przegrzać lub wychłodzić i trudno im sygnalizować, że coś jest nie tak. O ile spotkałam faceta, który ze swoją cziłałą, w specjalnym plecaku, jeździł w terenie (my walczyliśmy o życie, a pies spał jak w kołysce, kompletnie nieprzejęty), o tyle zastanowiłabym się, na ile to dla samego zwierzaka ma sens. Może lepiej na wyprawę ruszyć samemu, psu załatwić piękne wakacje na wsi z dziadkami, a kotom wynająć catsittera.
Twój medyczny zawód ma czasem wpływ na to, jak postrzegana jesteś w środowisku motocyklowym?
Tak, dokładnie tak jest. Chcąc nie chcąc, na każdym grupowym wyjeździe byłam traktowana jak drużynowy medyk („Ola, coś mi wpadło do oka! Ola, mam kleszcza, zrób coś!”). Nawet bardzo się przed tym nie wzbraniałam, ale żeby móc w miarę fachowo zająć się “człowiekami”, zrobiłam w tym roku kurs Kwalifikowanej Pierwszej Pomocy i uzyskałam tytuł ratownika. W międzyczasie doszło do agresji Rosji na Ukrainę i to z kolei pchnęło mnie dalej, w kierunku medycyny pola walki – ukończyłam więc podstawowe szkolenie TCCC.
Te doświadczenia i rozmowy z prawdziwymi ratownikami medycznymi dały mi do myślenia. Jestem przekonana, że KAŻDY motocyklista powinien zadbać o trzy sprawy: poważnie traktować własne bezpieczeństwo (poprzez doskonalenie techniki jazdy i noszenie porządnych, certyfikowanych ciuchów), zawsze wozić ze sobą przynajmniej podstawową, mądrze wyposażoną apteczkę oraz potrafić udzielić pierwszej pomocy poszkodowanemu motocykliście. Tego trudno nauczyć się na kursie prawa jazdy czy z YouTube – warto poświęcić czas i pieniądze, znaleźć dobre szkolenie i własnymi rękami poćwiczyć procedury, które któregoś dnia mogą komuś (lub tobie samemu!) uratować życie lub zdrowie.
Najnowsze
-
Test Skoda Enyaq Coupe RS Maxx. Ile warta jest najdroższa Skoda w historii?
Kiedy debiutowała na rynku, wielu przecierało oczy w niedowierzaniu. Elektryczna Skoda wyceniona na ponad 300 tys. złotych zwiastowała poważną zmianę wiatru w ofercie czeskiego producenta. Co otrzymamy, kupując najdroższy model w historii marki? Sprawdziłyśmy to, testując model Enyaq Coupe w topowej wersji wyposażenia RS Maxx. -
Gosia Rdest z kolejnym podium w tym roku!
-
Brak miejsca na pieczątki w dowodzie rejestracyjnym. Czy trzeba wymieniać go na nowy?
-
Ford Puma 2024 – test. Miejski crossover ze sportowymi korzeniami
-
La Squadra One Shoot – do takich samochodów wzdychają fani motoryzacji!
Zostaw komentarz: