Motocyklowe 500 kilometrów – z wybrzeża do Siecieborzyc
- Przyczepiłam stanik do tylnego bagażu. „No teraz to na pewno widać, że tym motocyklem jedzie dziewczyna znad morza!" - tak zaczeła się długa wyprawa motocyklowa Fryty: z wybrzeża do Siecieborzyc. Nocny powrót nie należał do najprzyjemnniejszych...
Po zeszłorocznych wojażach slalomem przez Polskę, nie znudziło mi się zwiedzanie naszego kraju. Podjęłam pracę, ciężej o urlop, więc znów mogę jedynie pomarzyć o zagranicznym dwutygodniowym wypadzie z paczką przyjaciół. Obecna sytuacja nie zniechęciła mnie do innego rodzaju wycieczek. Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma!
fot. z archiwum Karoliny Dudzik
|
Postanowiłam kontynuować cykl podróży po okolicy – jednodniowe wyjazdy po 100-200 km, czyli to co zapoczątkowałam zeszłorocznej jesieni. Do tego dołączyłam wypady do znajomych. Plan zapowiadał się niewinnie – popołudniowe wyjazdy do koleżanki z Ustki na kawę (około 160 km w 2 strony). Tymczasem ciągle było mi mało, więc w weekendy zaczęłam serwować sobie coraz dalsze wypady. Chciałabym opowiedzieć wam o pewnej podróży, wyprawie, której długo nie zapomnę…
Spotkanie w Łagówku
Podczas jednego z weekendów narodził się pomysł, żeby pojechać do forumowej koleżanki Kingsajz, która w niewielkiej miejscowości, koło Międzyrzecza (Łagówek), prowadzi bar motocyklowy. Wraz z kolegą z Poznania postanowiliśmy pojechać już w piątek, natomiast reszta miała dojechać w sobotę. Zapowiadał się kolejny koniec roboczego tygodnia, kiedy przyjadę do pracy zapakowana na weekendowe wojaże. Ekipa z pracy przyzwyczaiła się, że z motocyklem stanowimy jedność, a w weekendy zawsze gdzieś jadę. Chłopaki z biura pieszczotliwie nazwali moje bagaże „zestawem Homeless Kit”. O 15:30 ruszyłam w stronę Łagówka. Umówiliśmy się z Yakuzą, że spotkamy się „gdzieś po drodze”. Przemierzałam samotne kilometry krętymi, malowniczymi, drogami aż do Człopy. Piękna pogoda, idealna trasa, sama rozkosz. Dalej odbiłam na Międzychód. Dawno tędy nie jechałam, na szczęście pogoda dalej dopisywała, a każdy kilometr sprawiał coraz większą przyjemność. Chwila przerwy na tankowanie i ruszyłam dalej. Nagle mym oczom ukazała się skacząca postać na środku drogi. „To może być tylko Yakuza” – nie pomyliłam się. Przywitaliśmy się i ruszyliśmy dalej w drogę. Do baru Kingsajz zostało około 60 km. Bliżej niż dalej. W zasadzie nie spieszyło się nam, błądziliśmy między miastami i wioskami szukając celu. Wreszcie dojechaliśmy! Zasłużyliśmy na zimne piwko. Weekend ze wspaniałą ekipą! Rewelacyjnie spędzony czas. Szkoda, że tak szybko minął. Jeszcze wtedy, nie zdawałam sobie sprawy, że największa przygoda tego wypadu dopiero przede mną. Nie spodziewałam się, że aż tak rozwinie się moja „kolejna weekendowa podróż”…
fot. z archiwum Karoliny Dudzik
|
Podczas wizyty w Łagówku wpadł mi do głowy pewien pomysł. Otóż z Łagówka do Siecieborzyc jest jedynie 100 kilometrów. Byłam tak blisko! Koniecznie musiałam tam pojechać i zrobić zdjęcie przy tablicy! Dlaczego Siecieborzyce? Odpowiem krótko i po babsku – bo tak! Postanowiłam, że ruszymy w niedziele rano, tak by o przyzwoitej porze dojechać na miejsce oraz jeszcze za dnia ruszyć do Koszalina.
Wyszło jak zwykle…
Mój odwieczny problem – jak tu się rozstać? Szczególnie po tak mile spędzonym motocyklowym weekendzie. „Dlaczego ja mam wszędzie tak daleko?” Wcale nie chciało mi się wracać do domu. Odpoczęłabym jeszcze jeden dzień i w poniedziałek rano spokojnie ruszyła nad morze. Tymczasem w poniedziałek rano miałam być już w pracy. Niedzielny poranek minął na pakowaniu. Zastanawiałam się, co zrobić, żeby kierowcy widzieli, że to kobieta jedzie na motocyklu. W końcu motocyklowa rejestracja „ZK” może wyglądać interesująco w województwie „F”. Eureka! Przyczepiłam stanik do tylnego bagażu. „No teraz to na pewno widać, że tym motocyklem jedzie dziewczyna znad morza!”. Mimo, że byłam spakowana i gotowa do podróży, to w błogich chwilach mijały kolejne godziny w barze i nad jeziorem. Wreszcie postanowiliśmy opuścić Łagówek. W efekcie do Siecieborzyc trafiliśmy około 16:00, a potem szybko zrobiła się 19:00. Czas w miłym towarzystwie nieubłaganie uciekał. Musiałam zadecydować. Czas wracać! Do pokonania miałam jeszcze 380 kilometrów.
Ruszyłam…
W pierwszym etapie pojechałam drogą E65 aż do Skwierzyny. Nie był to najlepszy odcinek. Zazwyczaj staram się unikać ruchliwych dróg, korzystać z małych, malowniczych tras poprzez wioski. Niestety wiedziałam, że mam do pokonania kawał drogi i nie mam czasu błądzić w nieznanych terenach. Po drodze zatrzymałam się w Świebodzinie. Jak podjechałam na stację, ludzie patrzyli z niedowierzaniem. Po tej trasie wiem, że stanik na tylnym bagażu będzie moim znakiem rozpoznawczym! Tankowanie (lubię jeździć z pełnym bakiem), szybka kawka (jakakolwiek by nie była, zawsze najlepiej smakuje w terenie), standardowy hot-dog i dalej w trasę. W Skwierzynie (około 40 kilometrów dalej) zastał mnie zachód słońca, a przede mną jeszcze 250 kilometrów trasy. Wiedziałam, że gdy się ściemni, na pewno pojadę wolniej, a podróż się wydłuży.
Biustonosz na motocyklu to od dziś mój znak rozpoznawczy! |
fot. z archiwum Karoliny Dudzik
|
Uczyłam się na nowo jeździć sama
Kiedy jedziemy w składzie tylko ja i motocykl nie zatrzymuję się często. Po prostu jadę. Właściwie, gdyby nie tankowanie, mogłabym w ogóle nie schodzić z motocykla… Jak już wpadnę w wir jazdy, to koniec! Za mną już zaszło słońce, czas gonił a wydawało się, że przede mną kilometrów wcale nie ubywa. Myślałam, że po Skwierzynie, będzie już z górki. Sercem byłam już w domu. Im bliżej północy, tym bezpieczniej się czułam. W takim stylu, podążałam bocznymi drogami, spokojnym tempem (około 70-80 km/h), w stronę morza. Jednak do tej pory nie podejmowałam się aż tak długich, samotnych wieczornych tras. To był pierwszy taki „wyczyn”. Nastała szarówka, na ulicach malał ruch, a wioski zaczęły usypiać. Poczułam się trochę nieswojo, tym bardziej, że nie minęłam po drodze żadnego motocyklisty. „Chyba coś jest nie tak?! Chyba normalni ludzie już dawno są w domach i odpoczywają, a ja? Gdzie ja w ogóle jestem i co ja tu robię?” Z jednej strony mówiłam sobie, że wszystko jest ok, przecież nie raz „latałam” sama do Poznania, czy Szczecina, nie wspominając już o milionie popołudniowych podróży „wokół komina”. Z drugiej strony zdawałam sobie sprawę, że w takiej sytuacji, jak dziś, jestem pierwszy raz. Po pierwsze nie była to kolejna podróż wokół komina do Kołobrzegu, czy Tychowa (choć moja trasa wiodła przez Tychowo). Po drugie jechałam tędy drugi raz (pierwszy był w piątek). Nocą łatwiej się zgubić. No a po czwarte – jest coraz ciemniej, ja mam daleko do domu, a nocą na motocyklistów czyhają różne niebezpieczeństwa…
Bardziej niż nagła demonstracja leśnych zwierząt na drodze przerażała mnie myśl o gumie. Na tę ewentualność nie byłam dobrze przygotowana. Zawsze jeżdżę z kosmetyczką pełną różnych narzędzi, ale na kapcia nie mam jeszcze swojego sprawdzonego patentu. „Zresztą nawet gdybym miała?” Różne myśli cały czas krążyły mi po głowie. Momentami nawet zaczęłam ze sobą rozmawiać…
Chwila relaksu w Łagówku. |
fot. z archiwum Karoliny Dudzik
|
Dojechałam do Drezdenka. Tankowanie do pełna. Zadzwoniłam do domu, że powoli toczę się w stronę Koszalina. Nie planowałam więcej przystanków. Z Drezdenka znów zjechałam na główną trasę. Kierowałam się na Wałcz. Wiedziałam, że w Człopie muszę odbić do góry na Mirosławiec i dalej na Czaplinek. Te rejony znam już dobrze. Przyjemnie jechało się za czerwonym Transporterem. On rozświetlał drogę, a ja za nim mogłam spokojnie nadrobić tempa i rozpędzić się nawet do 110 km/h. Na głównej trasie ruch był całkiem spory. Znowu tętniło życie, minęłam dwa motocykle. Jechało się rewelacyjnie. Wreszcie dotarliśmy do Człopy, mój kompan z czerwonego Transportera poleciał prosto na Wałcz, a ja odbiłam.
Znów wróciłam na wioskowe, malownicze drogi, które nocą wyglądały na baśniowe Krainy Smoków. Starałam się nie zatrzymywać, tylko spokojnie lecieć przez las, czy uśpione wioski. A przede wszystkim nie wymyślać różnych historii, żeby nie najeść się strachu. Dojechałam do Tuczna. Znów tętniło życie. Przypomniało mi się, że w ten weekend odbywają się właśnie „Dni Tuczna”, nawet przygrywał Dżem. Przez moment miałam myśl, żeby się zatrzymać, ale po chwili refleksji (do domu miałam jeszcze ponad 130 kilometrów), chęć szybko przeszła. Nie miałam pojęcia która jest godzina, nawet nie chciałam wiedzieć. Było już wystarczająco ciemno.
Jechałam dalej…
W pewnym momencie przestało mi być wygodnie. Zaczęłam się wiercić i szukać jakieś lepszej pozycji. Znalazłam! Usiadłam sobie na tylnym siedzeniu, oparłam o namiot i tak leciałam kolejne kilometry… do pierwszej dziury. Z tej pozycji nie było łatwo manewrować motocyklem, więc stwierdziłam, że jednak zejdę poziom niżej.
Dlaczego Siecieborzyce – bo ja tak chce! |
fot. z archiwum Karoliny Dudzik
|
Byłam gdzieś między Mirosławcem, a Czaplinkiem. Za dnia rewelacyjny odcinek! Piękny, rzadki las, gdzie słońce przebija się między drzewami, dając niesamowite widoki. Niestety o tej godzinie nie było szans uwiecznić tego krajobrazu. Nocą to miejsce zamieniło się w idealną Krainę Smoków! Taką, jaką wyobrażałam sobie będąc małą dziewczynką. Znów dopadły mnie negatywne myśli o tej cholernej gumie! „Nawet jakbym miała zapasową oponę i tak bym jej nie wymieniła!” Miałam namiot, więc pogodziłam się z myślą, że gdyby było już na prawdę tragicznie, po prostu rozbiję się gdzieś w lesie i przeczekam do rana, przyjaźniąc się z okoliczną zwierzyną. Bardzo nie chciałam korzystać z tej opcji, ale musiałam mieć jakąś alternatywę. „Sama w nocy, w środku lasu? Czy ty dziewczyno siebie słyszysz?”. Na szczęście maszyna sprawowała się świetnie! A ja zdradzę przed końcem tekstu, że gumy nie złapałam. Uff… Byłam z siebie dumna, tuż przed samym wyjazdem własnymi rękoma wymieniłam linkę sprzęgła (sobie znanym patentem) i do tej pory działa bez zastrzeżeń. Skleiłam także kierunkowskaz, po jednej z podróży wróciłam z kierunkiem wiszącym na kablu. Teraz wszystko się trzymało kupy. Podążałam dalej. Postanowiłam złamać swoje dotychczasowe zasady i przystanęłam na moment, żeby zrobić jakieś zdjęcie w tej ciemnicy. Nie wiem kiedy znów będzie okazja jeździć nocą po tych rejonach. Choć nie wiele na nich widać, to jednak w mojej głowie wywołują wspomnienia… Wreszcie z oddali wynurzyły się światła miasta.
fot. z archiwum Karoliny Dudzik
|
„To musi być Czaplinek!”
Zostało 70 kilometrów. Normalnie, to świetna trasa! Koszalin – Czaplinek – mały ruch i te zakręty… Ponad 15 kilometrów górskich winkli na samym środku Pomorza! Jednak nocą nie było tak kolorowo. Pierwszy, drugi, trzeci zakręt, potem ta prosta… A ja zaczęłam tracić siły. Jechałam ledwo co 60 km/h. Słaba widoczność, nocna pora oraz zmęczenie nie pozwalały mi na szaleństwo, zresztą nawet nie miałam ochoty. O składaniu się w zakręty nie było mowy! Chciałam być już w domu. Marzyło mi się wsiąść do samochodu i włączyć radio. Zrobić maksymalnie głośno audio i odpalić Niebonie – Papierosy, wóda, sex. I znów przysiadłam na tylnej kanapie z tyłkiem na namiocie. Gadałam coś do siebie, coś do motocykla. Mój wzrok skupiony był na białej linii, nie obchodziło mnie, czy była to podwójna ciągła, czy przerywana i tak leciałam środkiem. Światło odbijało się od białej farby. Przejechał jakiś samochód z naprzeciwka. Coś się działo… Wreszcie wymarzony Połczyn Zdrój. „Już tylko 50 kilometrów. Coraz bliżej! Zaraz sobie odbiję w prawo na Szczecinek, potem w lewo na Koszalin i już prawie.. Jeszcze tylko kawałek!” Chwila euforii i zaraz znów zmęczenie! Momentami podczas trasy atakowały mnie chłody, kiedy wyjeżdżałam z lasu, lub przejeżdżałam koło jeziora, czuć było zmianę temperatury, stawiało mnie to na nogi. Pełne skupienie i jazda dalej!
Piękny zachód wróżył rychły zmierzch. |
fot. z archiwum Karoliny Dudzik
|
Kolejny raz nie mogłam znaleźć sobie wygodnej pozycji. Znów wsiadałam na ten namiot, to znowu schodziłam niżej. „Cholera zakręt! Czemu nie było żadnego znaku?” Dobrze, że zdążyłam się wyrobić! Zwolniłam i toczyłam się około 45-50 km/h. Nie było sensu jechać szybciej. Miałam zbyt słabe światła. Widziałam czarny asfalt i trochę pobocza. W końcu zrozumiałam po co są te cholerne białe linie – one mi wyznaczały drogę – linię wzdłuż której mam jechać. Z daleka można było dostrzec, że zbliżały się zakręty. Teraz tego brakowało. Zdałam sobie też sprawę, że na nocne podróże zdecydowanie należy zainwestować w lepsze światła. Jedyne co mnie trzymało „przy życiu” to fakt, że jestem już u kresu podróży i to, że te rejony znam na wylot! „Wytrzymam!”
Na finishu
Do pokonania zostało mi około 30 kilometrów. Tychowo – Koszalin – jedna z tras, z serii wokół komina. Tym razem odkryłam ten odcinek na nowo. To była ciężka droga. Odliczałam każdy zakręt i skrzyżowania. Wiedziałam, że jeszcze tylko dwa zjazdy na Białogard. „Jeden będzie zaraz za tym zakrętem!” Potem zjazd na Rosnowo, a dalej już Strzekęcino. Przypomniały mi się czasy, jak zimą pracowałam tam w hotelu. „A tam w Świeszynie… pamiętam jak kiedyś zabrakło mi paliwa i na zakręcie zgasł motocykl. Jeszcze tylko 7 kilometrów i będzie ten magiczny zjazd na Raduszkę! Potem jeszcze kocie łby, i już dom…” Podczas tych 30 kilometrów bez przerwy gadałam do siebie i do motocykla. Właściwie, to byłam w takim stanie, że mogłabym położyć motocykl na tym cholernym piachu przed domem i go tam zostawić. Na szczęście resztki zdrowych myśli kazały mi wprowadzić go kulturalnie do garażu.
Dotarliśmy – ja i moja dzielna Virażka! |
fot. z archiwum Karoliny Dudzik
|
Tego dnia zrobiłam ponad 500 kilometrów, z czego 400 sama. Dojechałam do domu o 1:30. Być może dla kogoś, kto jeździ nowym turystycznym motocyklem, to żaden wyczyn. Dla mnie i mojej 16-letniej Virażki, to była kolejna wyprawa, którą zaliczam do podróży życia. Momentami było ciężko, ale po szczęśliwym powrocie do domu stwierdziłam jedno – odwaliłyśmy kawał dobrej roboty! W nocy nie mogłam zasnąć. Nie wiem, czy to przez emocje związane z podróżą, rewelacyjnie spędzonym weekendem, czy może przez jedno i drugie? Wstałam standardowo o 6:40. Pierwszy raz od prawie dwóch miesięcy, pojechałam do pracy samochodem…
Szerokości!
Najnowsze
-
Test Skoda Enyaq Coupe RS Maxx. Ile warta jest najdroższa Skoda w historii?
Kiedy debiutowała na rynku, wielu przecierało oczy w niedowierzaniu. Elektryczna Skoda wyceniona na ponad 300 tys. złotych zwiastowała poważną zmianę wiatru w ofercie czeskiego producenta. Co otrzymamy, kupując najdroższy model w historii marki? Sprawdziłyśmy to, testując model Enyaq Coupe w topowej wersji wyposażenia RS Maxx. -
Gosia Rdest z kolejnym podium w tym roku!
-
Brak miejsca na pieczątki w dowodzie rejestracyjnym. Czy trzeba wymieniać go na nowy?
-
Ford Puma 2024 – test. Miejski crossover ze sportowymi korzeniami
-
La Squadra One Shoot – do takich samochodów wzdychają fani motoryzacji!
Zostaw komentarz: