Motocyklem sama na Bałkanach – (pierwsza) podróż życia

"Jak wiele historii w życiu dwudziestoparolatki tak i ta zaczęła się od faceta. A dokładniej od zerwania" zaczyna swoja relację z samotnej podróży motocyklowej Aleksandra Ścibiorek.

Zakończenie z dnia na dzień prawie czteroletniego związku sprawiło, że wszystkiego musiałam szukać i uczyć się sama.

Ulubiony sposób spędzania wakacji – w siodle motocykla i na festiwalu muzycznym – już nie wydawał się tak dostępny. W końcu nie umiem nawet wstawić swojego dużego bandita na centralkę, co tu mówić o podniesieniu po ewentualnej wywrotce?

Potraktowałam to jako wyzwanie.

Wybrałam „optymalną” trasę na ulubiony festiwal w słoweńskim Tolminie. Przez Belgrad, Sofię, Saloniki, Ochrydę, Tiranę, Mostar, Dubrownik i Rijekę. Żeby było trudniej i ciekawiej, jechać miałam sama. Po szybkiej kalkulacji studenckich zarobków doszłam do wniosku, że muszę bardzo mało jeść i bardzo dużo pracować, żeby móc zrealizować ten pomysł.

O zakupie kufrów, kamerki czy GPS mogę zapomnieć. Kosztowniejszy sprzęt jak tankbag czy namiot – pożyczyć. W kwestii ewentualnych napraw liczyć na nieomylność mechanika, który od lat serwisuje bandziorka. W pozostałych kwestiach – na łut szczęścia. Ostatni miesiąc przed wyjazdem spędzałam na zmianę w pracy lub na siłowni. Poza tym (i pobraniem wielojęzycznego słowniczka motocyklowego)  – niewiele mogłam zrobić, by uniknąć potencjalnych komplikacji.

Wszystko szło zgodnie z planem, noclegi zabukowane, gniazdo zapalniczki zamontowane, „zestaw naprawczy do wszystkiego” w postaci srebrnej taśmy i garści „trytytek” – przygotowany. Ale przecież udany motocyklowy wyjazd nie może obejść się bez „schodów”! Moje zaczęły się na kilka dni przed ruszeniem w trasę. Zobaczywszy moje spuchnięte oko lekarz stwierdził, że kwalifikuję się na SOR. Na najbliższych kilka tygodni zakazał kontaktu z kurzem, pyłem, brudem, potem i soczewkami. Z tego ostatniego byłam skłonna zrezygnować. Z wymarzonej przygody – nigdy w życiu!

Kolejna próba woli nastąpiła, kiedy na 2 dni przed wyjazdem ze śruby spustowej mojego wychuchanego Dzioreczka zaczął lać się olej. Tak po prostu, w garażu, na zimnym silniku. Szybka interwencja znajomych znajomego i już Bandzior leżał na podłodze jednego z łódzkich warsztatów. Ja popijałam herbatkę, a zręczny mechanik korygował wysłużony gwint śruby. Kilka osób sugerowało, żeby potraktować te zdarzenia jak złe wróżby. Ale to nie było zupełnie w moim stylu! Nie po to harowałam przez pół roku, by teraz odpuścić.

Ostatniego dnia moje wątpliwości dotyczyły już „tylko” szczegółów. Jak poradzę sobie z przywiązaniem wszystkich tobołków do motocykla? I jak właściwie trafię w miejsca, do których chcę dojechać, skoro i z czytaniem mapy i z orientacją terenową u mnie gorzej niż średnio? GPS, który pożyczył mi tata, był samochodowy, więc z założenia miał być używany tylko w miastach, na ostatnie kilometry przed noclegami.

Pierwszego dnia, kiedy moim celem był beskidzki Andrychów, okazało się, że czytanie mapy wcale nie jest takie trudne. Dokładny atlas zasadniczo ułatwia sprawę. Do momentu, kiedy staje się tak dokładny, że pokazuje na jednej stronie kilka miejscowości o tych samych nazwach. Co prawda nadłożyłam 60 km, ale za to zaliczyłam swoją pierwszą przeprawę promem przez Wisłę, więc nic straconego.

Trzeciego dnia punktem docelowym jest Zakopane. Dojeżdżam do zabukowanego wcześniej hostelu późnym wieczorem. Miła recepcjonistka zaprasza Dziorka na nocleg na ciemnym podwórzu. Otwiera bramę i daje sygnały, ile miejsc zajętych, gdzie nie wolno stawać itd. Zatrzymuję się na chwilkę, a raczej – pragnę się zatrzymać, ale pod moją prawą stopą nie ma gruntu. Nie ma go też dużo dalej. Bandit z hukiem ląduje na kostce brukowej w pozycji, w której benzyna kapie z baku przez wlew. Próba przywrócenia go do pionu przez dwie średnio ogarnięte kobietki kończy się wywrotką na drugi bok. Bilans strat: złamany gmol, klamka sprzęgła, stłuczone prawe lusterko, trochę „zadrapań i siniaków”.

Na czwarty dzień zaplanowałam dojazd do Budapesztu. Naprawa strat w żywcem przeniesionym z PRL-u warsztacie ślusarskim powoduje kolejną awarię. Tym razem nie działa mikrowłącznik umieszczony pod klamką sprzęgła, czyli nie mogę w ogóle odpalić moto. Szybka naprawa z użyciem drucika od atlasu i rzeczonej srebrnej taśmy – i mogę ruszać dalej. Od granicy ze Słowacją ciągle na horyzoncie przede mną złowroga burza. Samochodowy GPS, który miał mnie pokierować na nocleg, zawodzi – uderzające w niego krople powodują, że aplikacja raz za razem cofa się do początkowego menu. Frustracja sięga zenitu. Na nocleg w Budapeszcie docieram spóźniona o 6 godzin, o 23, przemoczona do nitki.

Szóstego dnia dojeżdżam do Belgradu. Moment, w którym autostrada wpada do wielkiego, tętniącego życiem miasta jest dla mnie szokiem. Choć mam spory staż na motocyklu, w tym szalonym, bałkańskim stylu jazdy czuję się jak Simba wobec pędzącego stada gnu. Uciekam w pierwszy możliwy zjazd w głąb miasta. Kosztuje mnie to 1,5 godziny szukania bazy noclegowej, ale kto wie – może ratuje z potencjalnej opresji? Na tej autostradzie naprawdę jeżdżą jak szaleńcy!

Ósmego dnia, chcąc jak najkrótszą drogą dojechać do Bułgarii – rezygnuję z autostrad i wybieram małe, żółte drogi. Na jednym z serbskich zakrętów prawie wypadam poza trasę. Przyzwyczajona do często zbyt pochopnie stawianych w Polsce znaków A-1 i A-2 (ostry zakręt), nie planuję odpowiednio wcześniej właściwej trajektorii. Prawie wypadam z trasy i od tego momentu jadę już uważniej. Do Bułgarii wjeżdżam małym przejściem granicznym w pobliżu Widynia. Nagle znajduję się w jednym z najbiedniejszych regionów Unii Europejskiej. Rumuńskie dzieciaki żebrzą pod marketem, a ja pierwszy raz, idąc po butelkę wody, zabieram ze sobą ciuchy, tankbag i kask. Mijane po drodze do Sofii wyludnione miasteczka, zapadłe wioski i zarośnięte po dach przystanki autobusowe przygnębiają mnie. Nie robię żadnych zdjęć, bo czuję się jak na pogrzebie. Humoru nie poprawiają mi nawet malownicze, niczym z gry komputerowej, przełęcze. To pierwszy kryzys podczas mojej samotnej trasy. W takim grobowym nastroju, dziesiątego dnia opuszczam Bułgarię, a jadę wypocząć do przyjaciółki z Grecji.

Dnia dwunastego czeka mnie relatywnie krótka trasa: z Salonik do Tirany. Uznając, że mam aż nadto czasu, postanawiam odwiedzić Ochrydę. To tutaj, ponad tysiąc lat temu  św. Klemens stworzył używany do dziś słowiański alfabet, cyrylicę. Im bliżej jeziora, tym więcej osób nagabuje oferując nocleg. Nie potrzebuję tego, więc zirytowana uciekam na spacer wzdłuż przystani. Tam zostaję zaczepiona kolejny raz, przez właściciela turystycznej łódki. Jest pod wrażeniem, że ja „tak sama na tym motorze taki szmat drogi”. Jego talent marketingowy sprawia, że decyduję się na rejs za 10 euro. Chcę się poczuć choć trochę jak prawdziwa turystka!

Albańskie widoki wydają  mi się najpiękniejsze, a drogi najbardziej niebezpieczne. Tu ruch jest nawet bardziej szalony, niż w Grecji. Po tylu dniach jednak doskonale w nim się odnajduję i coraz odważnej sobie poczynam. Przycisku klaksonu używam tak samo często, jak klamki sprzęgła. W Tiranie znów godzinami szukam noclegu, bo niedawno zmieniono tu nazwy ulic i nawet taksówkarze nie wiedzą, jak mi pomóc. Na noc Dziorek, niczym prezydent, dostaje najlepszą możliwą ochronę – zostaje zastawiony przez sąsiada mojej gospodyni jego potężnym SUVem, rzecz jasna niemieckiej marki. A nuż ktoś by się w nocy na niego połakomił, a tak jest bezpieczny. To prawda, że w Albanii „każdy” jeździ Mercedesem, a stacje benzynowe są rozsiane co 500 metrów. Chyba całkiem niezłe z nich pralnie pieniędzy.

W kolejnych dniach, w Mostarze, do którego zajechałam obejrzeć słynny, zrekonstruowany od zera most – upały dokuczają mi najbardziej. Nizinne i kamieniste okolice zatrzymują w sobie ogromne ilości ciepła. To chyba jeden z powodów, dla których do chorwackiego Dubrownika docieram w nie wykończona psychicznie i fizycznie. Jestem też rozkojarzona, bo jadę Magristralą Jadrańską, o której tyle czytałam i egzaltuję się zachodem słońca w tej magicznej scenerii. W połączeniu ze zbyt małym odstępem od auta przede mną, próbą hamowania w złożeniu i żwirkiem rozsypanym na łuku – kończy się to szlifem przy małej prędkości. I to jeszcze w dniu, w którym po raz pierwszy nie mam na sobie bezpiecznych moto ciuchów. Na szczęście nic złego mi się nie dzieje, Dziorek jedynie zyskuje kolejne „wojenne trofea”. Czyżby faktycznie coś pechowego było w tym „diabelskim szlaku”? Roztrzęsiona, spontanicznie decyduję się zanocować w hostelu w okolicy Dubrownika.

Przedostatni dzień przed tygodniowym postojem wykorzystuję maksymalnie: 570 km wzdłuż całego chorwackiego wybrzeża to przeżycie, jakie koronuje dotychczasową trasę. Jest przepięknie. Do tego możliwość zjechania w zatoczkę i kąpieli w Morzu Adriatyckim, gdy upał staje się nie do wytrzymania – coś nie do przecenienia. Czuję, że to jedna z definicji Wolności. Napawam się widokiem zstępujących do morza masywów gór i stwierdzam, że chyba nie zasłużyłam na to, by być w tak pięknym miejscu. Jedynie styl jazdy kierowców aut psuje mi przyjemność – nie mogę oprzeć się wrażeniu, że większość z nich to „niedzielni” użytkownicy dróg. Cały czas jadę dość ostrożnie – wczorajszy incydent nauczył mnie pokory.

Z „zespołu stresu poglebowego” leczy mnie dopiero następnego dnia znana i lubiana, bajeczna Słowenia ze swoimi winklami, przełęczami i pocztówkowymi dolinkami w Alpach Julijskich. Po dojechaniu na miejsce festiwalu, najbliższe kilka dni przeznaczam na „aktywny wypoczynek”.

Dwudziestego pierwszego dnia, gdy zgodnie z planem, mam jeszcze 3 dni do powrotu, późnym popołudniem w austriackich Alpach łapie mnie potworny deszcz. Taki, który nie pozwala ani jechać, ani zatrzymać się by rozbić namiot. Zdesperowana rozglądam się nawet za pustostanem, w którym mogłabym przeczekać i zastanowić się co dalej. Nie uśmiecha mi się wizja płacenia za nocleg w żadnym z urokliwych górskich pensjonacików. Kiedy deszcz się nasila, a moje morale ciągnie się po asfalcie, decyduję się zajechać do przybytku, pod którym stoi zaparkowane 20 motocykli. Domyślam się, że choć nie będzie tanio, to przynajmniej żarcie będzie pyszne – w końcu koledzy motonici zwykle lubią podjeść. Faktycznie, nocleg okazuje się kosztować tyle, co moje kilka dni życia w trasie, ale nie mam innego wyjścia. Chłopaki okazują się ekipą z Niemiec, wszyscy są kierowcami autobusów. Oprócz nich i mnie, jest tu też duża grupa nastolatków, którzy mają przy sobie instrumenty ze szkolnej orkiestry. Wieczór spędzamy więc przy muzyce na żywo.

Rankiem szybki bilans zysków i strat podpowiada mi, że skoro moje finanse tak bardzo zeszczuplały, a prawie wszystkie ubrania są kompletnie przemoczone – warto spróbować wrócić do Łodzi ”na strzała”, bez kolejnego noclegu. Wychodzi to dokładnie 1000 km. Również wizja piętnastego odplątywania bagażu z motocykla przejmuje mnie dreszczem. Około godziny 9 wsiadam na moto, robiąc przerwy wyłącznie na tankowanie i taksowanie w lustrach powiększających się worków pod oczami. Po 23 docieram do domu, i sama nie do końca wierzę, w to, co właśnie udało mi się zrobić. Pierwsze marzenie „odhaczone”, a w głowie już powstała cała lista kolejnych.

Komentarze:

Anonymous - 5 marca 2021

Odpowiedz

Anonymous - 5 marca 2021

Szacun !☺

Odpowiedz

Anonymous - 5 marca 2021

Szacun.
Sky is the limit.

Odpowiedz

Anonymous - 5 marca 2021

Szacun.
Sky is the limit.

Odpowiedz

Anonymous - 5 marca 2021

Krucha?

Odpowiedz

Anonymous - 5 marca 2021

Dziękuję pani Halinko za ciepłe słowa! Naprawdę dużo dają ! 🙂

Odpowiedz

Anonymous - 5 marca 2021

Dzięki, Tomek!

Odpowiedz

Anonymous - 5 marca 2021

Yummy super. Jesteś wielka

Odpowiedz

Anonymous - 5 marca 2021

Podziwiam Cię Alex za odwagę, siłę i determinację. Taka piękna i krucha dziewczyna jak Ty, a dała rade sama przejechać pól Europy. Szacun. A ten koleś to niech żałuje i … tyle.

Odpowiedz
Pokaż więcej komentarzy
Pokaż Mniej komentarzy
Schowaj wszystkie

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze