Motocyklem do Toskanii – samotna podróż Kasi Choby

"Motocykl kupiłam trzy miesiące przed wyprawą. "W koło komina" zrobiłam około 1500 kilometrów. Zaliczyłam jeden weekendowy kurs doszkalający jazdę na motocyklach enduro. No i w trasę.... Samotnie, do Toskanii" - relacjonuje Kasia Choba.

fot. z archiwum Kasi Choby

Przedstawiamy relację z motocyklowej podróży Katarzyny Choby na BMW F650GS. Nie redagowałyśmy tekstu ponieważ niesie on ze sobą wiele emocji.

Relacja
Trasa wyniosła 4200 kilometrów, a podróż trwała niecałe dwa tygodnie. Czasem było strasznie, czasem było śmiesznie, ale na pewno było warto.

21 lipiec 2013 ( niedziela)
Stan licznika 38000
Wszystko chyba przygotowane. Kierunek Zieleniec.
8.30 Pogoda piękna, jak na zamówienie. Moto zapakowany.
9.30 ruszam.
Po 30 km pierwsza awaria. Nie działają kierunkowskazy i światła… bezpieczniki. Jestem niedaleko Piotrkowa Kujawskiego więc zjeżdżam na stację i dzwonię po Darka. Jest za 10 minut, kupujemy cały zapas bezpieczników naprawiamy awarię ( już wiem gdzie się je zmienia). Wyjeżdżam ze stacji… i bach!!! Leżę!!! Moto przechylony już do wylotu, w ostatniej chwili zobaczyłam skuterek bez świateł, postanawiam go przepuścić i …. gleba!! Złamana klamka od sprzęgła!!! Ku…a mać!! Trzęsą mi się ręce, co teraz??? Poxylinka i sprzęgło się skleja. Czy się sklei, nie wiem. Czekam i piszę dziennik podróży… Jak na pierwsze trzy godziny podróży to sporo…Mam nadzieję, że się sklei… Dzwonić do Darka straszny obciach. Jak można się przewrócić wyjeżdzające ze stacji benzynowej?!!? Rany boskie. Piję kawę, czekam. Daję poxylince godzinę… Nie skleiła się. Trzeba było od razu dzwonić do Darka. Nie śmiał się aż tak bardzo… Przyjechał, popiszczał że się nie da, że nie każda klamka pasuje do każdego moto… Ubłagałam go żeby sprawdził. Pojechał do swojego warsztaciku i przywiózł. Trochę za krótką i plastikową, ale pasowała. Można jechać! Co to miało być??? Teraz z respektem podchodzę to tego, że za plecami wiozę jakieś 45 kilo bagażu… Jeszcze tylko raz wysiadł bezpiecznik… Więc stop na stacji. Rozmontowanie kufra, zdjęcie torby, wypięcie kanapy, nowy bezpiecznik – siedzi! Zapięcie kanapy, zamontowanie kufra i torba na expander… Ale to już pikuś! Pojechałam. Prędkość przelotowa 100 km/h. Na obwodnicy Wrocławia też. Wyprzedziłam tylko starego kampera na białoruskich rejestracjach… Dojechałam. Widoki za Wrocławiem piękne. Góry porośnięte lasem. Kłodzko, Duszniki Zdrój, Polanica Zdrój.. Droga do Zieleńca nie taka straszna jak zimą. Poszło gładko. Zieleniec zaliczony. 430 km. Motuś na 11 litrach zrobił prawie 400 km. Już myślałam, że zepsuła się kontrolka od paliwa…

22 lipiec 2013 ( poniedziałek)
Wszystko fajnie. Pani Jola w Zieleńcu ugościła bardzo fajnie. Jadę. Priorytet zmienić klamkę zanim popsuje się skrzynia biegów bo jest niedopasowana i nie wysprzęgla do końca. Kierunek Kłodzko. ( w druga stronę niz Praga ale trudno). Zmienili, ale też nie jest idealnie. Jadę w stronę Pragi. Kolejny mechanik motocyklowy w Hradec Kralowe. Teraz jest idealnie, 18 euro nie moje, ale pasuje. Zajęło mi to parę ładnych godzin. Pan Czech u mechanika nie polecał pchać się do Pragi o 15.00. Gorąco. Powiedział, że się ugotuję bo wjadę do centrum po 2 godzinach. No to jadę obwodnicą w kierunku Pilzna. Jadę i jadę. Jadę i jadę… Prędkość przelotowa 110 – 120 km/h wyprzedzam ciężarówki! 2 długaśne tunele na obwodnicy, 3 pasy w jedną stronę. W pierwszym momencie – strasznie!! Huczy! Tiry przede mną i za mną…Światełka punktowe i ciemno! Dałam radę. Drugi już nie był taki straszny. Wstęp przed Alpami. Zjechałam z autostrady i chciałam jechać krajową drogą do Pilzna ale zrezygnowałam po 20 km. Droga fajna, ale tyłka nie urywa. Raczej monotonnie a w miasteczkach światła. Wracam na autostradę, przyzwyczaiłam się. Dla moto za darmo. Ruch umiarkowany i

fot. z archiwum Kasi Choby

uwaga…uwaga, stacje benzynowe co 10 km! Jak oni to zrobili??? U nas po wjeździe na autostardę trzeba się modlić, żeby nie zabrakło benzyny a nie daj Boże jak trzeba skorzystać z toalety  🙂 Dobra, ustawiam w nawigacji adres kempingu z neta. W miarę blisko centrum Pilzna, nad jeziorkiem. Wyprowadziła mnie w ogródki działkowe… Rany boskie… Elektronika i ja to dwie różne rzeczy. Jadę na nos i z jednym zapytaniem lekko wstawionych i na maxa opalonych Czechów docieram. Naturist Camp… Podejrzane sobie myślę… ale może, że drzewa i jezioro…? Nie. Naturyści. W necie tego nie napisali. A może to nie ten..? Ale nie chce mi się już szukać. Szef powiedział, że mogę zostać bo to niby dla naturystów i nie- naturystów… ale wszyscy są na golasa!!! Zrzucam pancerz – dżinsy, buty prawie do kolan (30 st.C) i kurtkę ale zostaję w koszulce i spodenkach… Jako jedyna! 🙂 Wieczorkiem nastąpiła integracja… A już szłam spać. Czy sznaps? Bo oni mają rum..? Potem się już ubrali oczywiście bo zrobiło się chłodniej…:) Ciurala za caravanem.. – to jedno z łagodniejszych słówek i powiedzeń po czesku które zapisałam sobie w dzienniku podróży :))

23 lipiec 2013 (wtorek)
Śniadanko z golasami. Ładna pogoda, wręcz upał. Lekki kacyk wiec nie jest łatwo. Golasy ugościły na maxa. Dali kufel herbaty, kanapeczki, miło i sympatycznie. No to w drogę. Kierunek Inssbruck. Zaraz za Pilznem zaczęły się fajne górki. Jakiś Park Narodowy, las, kręta droga. Fajnie. Za jakiś czas skończyły się górki i zrobiło sie nudno. Trochę autostrady 70 km. Strasznie!  Niemcy pędzą 180 km/h a ja biedna malutka walczę z ciężarówkami. Wieje, trzeba uważać wyprzedzając tira bo może nadlecieć porche carrera czy inne BMW. Spadam z tej autostrady. Umęczyłam sie strasznie. Jakiś obiad w między czasie. Przełknąć ledwo coś można bo gorąco tak, że mózg się lasuje. Rezygnuję z Insbrucka. jadę w kierunku Rosenthaim. Odbijam w bok nad jezioro Chimsee. Docieram na kamping. Nie jest lekko. Żar z nieba się leje. Niemcy trochę pomagaja, ale żeby jacyś wylewni i super sympatyczni byli to nie powiem. W porównaniu do Czechów wypadają blado. Kemping kołchoz. Pełno ludzi, namiot przy kamperze, kamper przy namiocie. Zadyma. Sklep zamknęli zanim się zorientowałam więc za piwo trzeba płacić 3 euro. Niedogodności rekompensuje widok z plaży. Po drugiej stronie jeziora Alpy. W całej okazałości! Robi wrażenie, nie powiem. Niemcy południowo – wchodnie nie zrobiły na mnie dużego wrażenia. Motuś sprawuje się bardzo dobrze, choć myślałam, że wyzionie ducha razem ze mną  na tej durnej autostradzie. Jutro wjeżdzam w te góry co widzę przed sobą siedząc przy stoliku i pijąc piwko… Zobaczymy, lekko nie będzie, ale cóż… raz kozie… motor. Dziś dystans ok 350 km. Wieczorkiem przyjechała rodzinka z Gdańska. Rozbijali sie po ciemku biedaki, jakoś dali radę. Wspólne piwko tuż przed zamknięciem knajpy. Jedno kupione, jedno spod stołu. I tak juz zamykali, ale pani Niemka nie omieszkała nam zwrócić uwagi, że to nie ładnie i mamy już sobie iść… No cóż, niemiecka gościnność nie zachwyca. Gdańszczanie trochę podpowiedzieli co i jak w tych Alpach bo oni zjechali całe. Miło, sympatycznie. Spać.

24 lipiec 2013 ( Środa )
Śniadanie w kołchozie, jak to śniadanie w kołchozie… Bułka z serkiem topionym nawet kawałka pomidora ani ogórka nie uświadczyłam. No nic. Zapchałam się, pojechałam. Kierunek Insbuck.  Przerwa na zupę ( rosół z paczki, makaron, trochę warzyw i… parówka. Wow!) Już nie pamiętam czy jeszcze w Niemczech czy juz w Austrii. Znalazłam drogę którą mogę okrążyć Insbruck. Na mapie żółta, pod koniec biała. Myślę dam radę. Jadę, okazała się piękna. Widoki pierwsza klasa! W miarę szeroka, trochę serpentynek, ale wcale nie tak strasznie. Jest pięknie, dość wysoko, szczyty na wyciągnięcie ręki. Jeszcze wcześniej piękne jezioro w górach z lazurową wodą. Niespodzianka bo nawet nie zwróciłam na nie uwagi śledząc mapę. Tankowanko na stacji w Austrii tuż przed granicą z Włochami ( na takiej, żeby bratu dołożyć się do premii:)) i Italy!!! Krajobraz za bardzo się nie zmienia tylko knajpek trochę więcej. Nie dziwne, kto by tam chciał często jeść zupę z parówką? Droga w kierunku Bolzano od czasu do czasu ( jeszcze po stronie austryjackiej przecina się z autostardą na gigantycznych estakadach! Wow!! Jak oni to zrobili i nie zbankrutowali??? W głowie się nie mieści… Spotyka mnie pierwszy w mojej motocyklowej karierze deszcz… We Włoszech, hmmm myślałam, że tu latem nie pada. A jednak. Przeczekuję go na przystanku autobusowym. Pada intensywnie ale krótko. Jadę dalej. Rozglądam się pomału za kempingiem. Jest, ok 35 km przed Bolzano. Może tyłka nie urywa ale jest mało ludzi (sami Austryjacy) a jedzenie w knajpie ( zupa rybna) pycha!!! Zupa parówkowa idzie na jakis czas w

fot. z archiwum Kasi Choby

zapomnienie. Jeszcze parę razy pada ale tym raze przeczekuję pijąc piwko w knajpie. Nie podoba mi się ta pogoda… ale mam nadzieję, że jutro będzie lepiej. Dziś dystans nie za duży 250 km ale serpentynkami za dużo kilosów się nie łyka. No i leje!!! I to jak z cebra! Grzmi, błyska, wkoło wielkie góry. Motuś biedny stoi pod starą, trochę krzywą jabłonką i moknie… biedny. W podłoże na kempingu w przeciwieństwie do tego wczoraj ( klepisko posypane kamieniami) dało się wbić śledzie więc namiot może nie odleci… ale nie mam pewności. Piwo w knajpie 3.5 euro więc po wypiciu dwóch (o.4) schowałam się pod daszek opuszczonej przyczepy kempingowej ( chyba można ją wynająć ) ale tak zaczęło zawiewać, że musiałam uciekać… na piwo za 3.5…

25 lipiec 2013 ( czwartek )
Namiot nie odleciał, nie dość tego nawet nie przemókł! Wszystko gra. O 8.00 jestem już na nogach. Trzeba nadrobić trasy bo juz 4 dzień podróży a ja w lesie. To znaczy w górach ale do Toskanii jeszcze kawał drogi. Śniadanie w knajpie tej od piwa – bułka z masłem i dżemem plus kakao 3.8 euro… No cóż, trzeba bulić jak się nie ma swojego prowiantu bo nie ma gdzie go schować. Pożywiona bułką z dżemem ruszam. Jest pięknie. Namiot i ciuchy trochę zmięgłe ale to nic, wysuszą się w drodze. Kierunek – Jezioro Garda. Niedaleko ok 100 km. Docieram bez kłopotów. Droga piękna. Góry, serpentynki. Chyba niedawno pobudowana bo nazywa się 45 bis. Nie przestają mnie zachwycać drogi w Alpach. Wykute w skale trawersy pomiedzy stromym zboczem a rzeką, tunele, gładki asfalt. No dobra może nie robia im się dziury po każdej zimie bo nie mają mrozów ale wykucie 7 tuneli w drodze nad Jezioro Garda i tak trochę kosztowało. Przed Gardą po drodze, małe jeziorko (w porównianiu do Gardy). Lazurowa woda, jakiś zameczek na skałach. Widoki, że dech zapiera. Nie do ogarnięcia aparatem fotograficznym rozmiar kieszonkowy… Docieram nad Gardę. Północna strona wcina sie ostro w góry. Widok piękny. Takie Morskie Oko wielkości Śniardw. Woda błękitna, na prawdę pięknie! Jadę wzdłuż brzegu, ludziska sie kąpią, pływają na deskach. Miasteczka, knajpki, uroczo. Zatrzymuję się na lanczyk. Jedzonko włoskie nie pozostawia nic do życzenia… pycha. No dobra, Garda zaliczona. Trzeba nadrobić troche kilosów. Kierunek Verona. Nie wjeżdzam do miasta choć i tak mnóstwo świateł i lekkie korki. Włosi na skuterkach pokazali jak pchać się do świateł i stawać jako pierwszym. Nie szczypię się. Jest gorąco. Jadę po pasie do skręcania w lewo po mojej lub po przeciwnej stronie, nie ma znaczenia. Nie wjeżdzam do miasta bo temperatura powyżej 30 st. C i ubranie motocyklowe to rzecz nie do ogarniecia. Kierunek Modena. Zeby okrążyć to miasto i trafic na drogę w góry w kierunku Pizy sporo się namęczyłam. Na pierwszej stacji spytałam, powiedzieli, że w kierunku Milano. Zamotałam się. Na drugiej, że w kierunku Bolonii, (nikt nie mówi po angielsku) tez się zamotałam. Komunikuję się z tubylcami za pomocą mapy i określenia direcione… Na trzeciej w końcu sie dogadałam. Zaczynają sie pomału toskańskie widoki. Cyprysy po 15 m wysokości, górki i te ich domy kryte dachówką z demobilu… 400 km w tyłku więc szukam kempingu. Nauczona doświadczeniem, że na kempingach nie ma sklepu zakupuję winko po drodze żeby nie płacić za piwo majątku. Jest znak jadę. Okazuje się, że kemping jest 25 km w dół drogi która jadę, juz przez chwilę staciłam nadzieję ale jest! Kemping w Montecerreto. Nie ma za bardzo gdzie usiąść z winkiem co je kupiłam wczesniej ( kemping 20 euro) więc wkradam się na terreno privato z ładnym widokiem i sie relaksuję. Piszę dziennik. Latają jakieś dziwne stworzenia, potem się okazuje, że to świetliki :)) Idę spać. Jurto Piza. Co jak co, ale to trzeba zaliczyć. W końcu Toskania.

26 lipiec 2013 ( piątek)
Śniadanko przygotowane na kolanie ale przynajmniej pomidorki i oliwki kupione w miasteczku przy kempingu. Ruszam – Piza. Droga do Pizy to 100 km serpentynek i pięknych widoków. Motuś się wygina na zakrętach, że sama jestem w szoku. Docieram do Pizy bez większych kłopotów. Kirunek centro, no to jadę. Wielgachny mur obronny wokół starego miasta więc wjeżdżam w jedną z bram. Super akurat koło wieży. Nawet motuś dostał zdjęcie z wieżą w tle. Wszystkie te słynne budowle katedra, babtysterium i krzywa wieża na prawdę robią duże wrażenie! Ściągam buciory ukrywam je pod kurtką na motorze, wskakuję w sandałki i w miacho! Ludzi zatrzęsienie. Wszelkiej narodowości. Oprócz wieży i kościoła ( wstęp 5 euro, więc sobie daruję ) zaraz obok Universyteto di Piza no i stare miasto z przepięknymi uliczkami. Zwiedzam, robię zdjęcia. W każdej fontannie po drodzę moczę głowę bo nie sposób wytrzymać. Piza zaliczona i obfotografowana. Jedziemy dalej wybrzeżem na południe.

fot. z archiwum Kasi Choby

Miasteczka nadmorskie piękne. Około 18.00 postanawiam rozejrzeć się za kempingiem bo jutro pojadę jednak w głąb Toskanii. Jest zagłębie kempingowe. Wszystkie nad morzem. Wjeżdżam do jednego – 25 Euro za noc… No nie!!! Jadę dalej. 23 Euro z basenem. Pani w recepcji mówi, że tyle kosztuje wszędzie… Ok. Zostaję z bólem serca… Co to za ceny są w ogóle??? No ale sklep jest przynajmniej więc można kupić piwo za 1 euro a na osłodę przepyszne owoce morza kupione w plastikowym pojemniku na wynos, bo taniej. Małże ośmiornice i kalmary ugotowane w rosołku z pietruszką której nienawidzę ale nie przeszkadzała wcale. Dobra, piwko do plecaka i nad morze. Woda w kolorze takim jak Bałtyk, rozczarowała mnie. Myślałam, że morze Śródziemne zawsze jest lazurowe… Gorąca taka, że w pierwszym momencie nie daje w ogóle ochłody. Zachód słońca, pięknie. Wracam na kemping bo zrobiło sie trochę chłodno, a tu z ostatnim piwkiem nie ma nawet gdzie usiąść… Idę nad basen – zamknięty!!! No nie!!! Człowiek płaci 100 zł za miejsce na budę dla psa i nie ma gdzie piwa wypić??? Przechodzę przez bramę nad basen i mam go całego dla siebie. Foteliki, palmy… miło. Niech mi tylko ktoś podskoczy! Piszę dziennik, dokańczam piwo, basen szumi… idę spać.

27 lipiec 2013 ( sobota)
Śniadanko znowu na kolanie. Buła z pomidorami i parówkami. Może być. Spadam z tego drogiego wybrzeża. Kierunek Siena. Po drodze zachaczam o San Gimiano. Wyczytałam w przewodniku, że warto zboczyc z drogi i wjechać. Widoki po drodze jak zwykle bajkowe. Miasteczko urocze. Bardzo stare mury, domy z kamieni, jakiś zameczek. Turystów sporo. Bardzo dużo motocyklistów. To dobrze, bo pomogli wycofać moto zaparkowany troche z górki i przytrzaśnięty z obu stron przez skuterki. W tle winnica i toskański typowy widok. San Gimiano. Mury miasta. Docieram do Sieny. Chyba wszyscy śpią bo ruchu prawie wcale, jest 15.00. Na jakimś termometrze w drodze do głównego placu temperatura 35 st.C. Dziś rezygnuję z kurtki, jadę w samej koszulce. Rynek w kształcie muszli, po bokach straszliwie stare budynki. Znowu uliczki i fajny klimat. Spadam. Duże miasta są śliczne i cudowne ale czas powyginać moto w regionie Chianti między Sieną a Florencją. Już późno więc rozglądam się za spaniem. Tym razem postanawiam spróbować z agroturisico. Może się uda. Dość mam kempingów. Jest gdzieś koło Castelline in Chianti. Wjeżdzam szutrową drogą 1000 metrów pod górę. Ciągnie się i ciągnie w końcu jest!!! Wow!!! Budynki z kamienia, winnica przy domu… Pukam, stukam nikogo nie ma. Wyłania się Włoszka – turystka, wynajmująca pokój, ni w ząb po Angielsku tylko że ona nic nie wie – tak zrozumiałam… Znajduję po drugiej stronie domu innych rezydentów, chyba Szkoci. Tak jakoś dziwnie mówią, ale przynajmniej po angielsku. Jeden z nich zaprowadza mnie do domu właścicieli troszkę powyżej tego kamiennego. Wołam panią, proszę o spanie w namiocie bo późno a tu pięknie. Pogadała z synem, zgodził się – na parkingu. Ok, może być. Jest super. Ładnie poprosiłam o butelkę wina- dostaję, tzn. kupuję. Razem z winem mała instrukcja, że tu teren Chianti Classico, bo same serce Chianti. Oznacza się je znakiem z czarnym kogutem. Wino pyszne, taras z widokiem na winnice i pagórki. No!!! To jest coś!!!!

28 lipiec 2013 ( niedziela )
Wstaję w miarę wcześnie bo gorąco się robi w namiocie mimo, że stoi w cieniu. Szukam pani. Wszędzie głucho. Tak głupio trochę , pewnie trzeba coś zapłacić, podziękować i się pożegnać. W końcu widzę, jakieś 200 m od domu karmi zwierzaki – osły i kozy, ze swoim czarnym briardem. – chciałabym zapłacić za nocleg, mówię. Ona, że nie trzeba i że have a nice trip… Wow!!! Jak to jest, że te najfajniejsze miejsca kosztują tyle co nic. Wczorajszy wieczór kosztował mnie 11 Euro za butelkę pysznego winka a na kołchozowych kempingach trzeba płacić jak za zboże. Kemping np w Pilznie kosztował mnie 13 Euro z kiełbaską z rusztu i 3 piwkami… Kierunek Fireze. Postanawiam nie wjeżdżać do miasta. Upał taki, że sami Włosi są w szoku. Odcinek od miejsca w którym spałam a Florencją to istna bajka. Za każdym zakrętem piękniejszy dom i cudowniejsze widoki. Florencję okrążam autostrardą w stronę Bolonii. Jest ok, wszystko dobrze oznaczone. Dziś robię sobie lajtowy dzień. ( w końcu jest niedziela) i szukam noclegu. Wjeżdzam na pierwszy napotkany kemping. Nie jest tanio, bo 23 Euro ale trudno. Jest jakiś basen, można sie ochłodzić. Rozbijam moją budę, odpoczywam. Dziś jest na prawdę na maxa gorąco… Co te ludziska widzą w tych kempingach??? Ja nie mam wyjścia. Jest w miarę bezpiecznie, jest gdzie zjeść i kupić piwko. Ale takich jak ja to na palcach u jednej ręki by policzył… Reszta rozbija się z połową dobytku swojego życia i sterczy tydzień albo dwa w ścisku, hałasie i drożyźnie… Nie kumam za bardzo…

29 lipiec 2013 ( poniedziałek)
Dziś nie ma już takiego upału. Wyruszam po śniadanku z tego dziwnego kempingu. W drodze do Bolonii serpentynki że hej!!! Jeszcze trochę toskańskich klimatów ale przed Bolonia zrobiło sie płasko. Kierunek Ferraro i Padva. Zaczyna padać deszcz. Wjeżdżam na stację ale niebo zasnute chmurami na maxa. Nie ma na co czekać. Dziś ambitny plan dostać się w góry na północy Włoch więc kurtka przeciwdeszczowa na plecy i w drogę. Pada… może nie ma ulewy ale tak bez przerwy z półtorej godziny. Szybka przecierana rękawiczką jakoś daje radę. Kusi mnie żeby wjechać do Wenecji ale w deszczu bez sensu… Jadę dalej, kierunek Triento. Za Padvą zaczynają się góry! I to jakie! Ogromne góry! Obiadek na stacji ( panini) bo przecież we Włoszech wszystkie ristorante otwarte są od 18.00… Stacje benzynowe między 12.00 a 15.00 są po prostu pozamykane. Trzeba tak wycyrklować żeby nie

fot. z archiwum Kasi Choby

zabrakło benzyny w tych godzinach bo ewentualnie można się położyć i pospać w cieniu w takim przypadku… Zakrito na zimu… Pozaciągane rolety. Do widzenia. A jak się człowiek zgubi w tych godzinach ( mi się zdarzyło ) to spotkać kogoś na ulicy w miasteczku – to istny cud! Z drogi do Triento odbijam na drogę w kierunku Lienz i zaraz za 3 kilometrowym tunelem:)) skręcam na kemping nad jeziorkiem. (podpowiedziała mi pani na stacji). Niby mogłabym jeszcze pojechać bo dopiero 17.30 ale dobra, popatrzymy, poradzimy. Wow! Kemping piękny, mało ludzi, jezioro lazurowe, góry, piękne widoki! Zostaję. Idę do sklepu piechotką 1 kilometr. Widoki cudowne. serki, szmerki, owoce. Zasiadam z piwkiem nad cudownym jeziorem… i zaczyna padać. Nie padać… lać!!! Błyskają pioruny, zaczyna wiać wiatr no normalnie burza! A było tak pięknie… No nic. Namiot przymocowany dobrze, bo na trawniku, nie odleci. Boję się tylko o motusia żeby się nie zapadł z nóżką w ten trawnik… No zgodnie z zasadą, że im piękniej tym taniej i bardziej komfortowo jest się gdzie schować, usiąść kulturalnie przy stole i na głowę nie pada. (17Euro). Szkoda, że tak leje… Ale dobrze, że się dalej nie snułam tylko tu wjechałam. Rocca – tak nazywa się to miejsce. Między Triento, Padvą z Lienz. Polecam wszystkim. Sami Nederlanden. Dla Włochów chyba za mało tłoku i hałasu :))

30 lipiec 2013 ( wtorek )
Rano się dowiedziałam od jednego z Holendrów, który udostępnił swojego prądu do telefonu, że oni sobie to miejsce upodobali bo skaczą tu ze spadochronami! Wow!!! Ale numer. No może nie wszyscy ale część z nich właśnie po to tu w te góry przyjeżdża. Słonko ładnie świeci , ociągam się trochę bo pięknie tu , no ale w końcu w drogę.  Trzeba się przebić przez Dolomity do Austrii. Żeby nie ściemniać jak stary dziadyga wjeżdżam w jedną z żółtych dróg, a co? Jak Dolomity to Dolomity! (203) Na początku spoko, małe piwko. Z kilometra kilometr robi sie coraz wyżej i bardziej stromo. Podczas przerwy na picie jeden pan sugeruje, że do Cortiny to mogę też pojechać taką białą droga na mapie, bo ładna… no dobra to skręcam i jadę! Ze zwykłych serpentynek i zakrętów 90 st robią się agrafki po 180 st!!! I coraz bardziej pod górę! Jestem na wysokości żywych skał. Już tu tylko trawa rośnie. Jakiś punkt widokowy na samym szczycie. Mnóstwo motocyklistów. Przyjeżdżają tu z połowy Europy żeby powyginać swoje sprzęty na zakrętach i poćwiczyć umiejętności a wśród nich… ja! Motocyklistka która wywala się wyjeżdżając ze stacji benzynowej w Piotrkowie Kujawskim! W taki oto sposób szczyty Dolomitów zaliczone. Motuś pręży swoje 650 cm 3 i jeden cylinder wśród towarzystwa typu Dukati czy inne Bmw, ale takie 1200… My zrobilibyśmy tu wrażenie…ale 10 lat temu. W Cortinie obiadek, skromny bo zupa minestrone, woda i kawka… 14 Euro… A niech to… Kierunek Austria – Lienz czyli tam gdzie zbiegają się trzy drogi przez przełęcze alpejskie. Wybieram po zaciągnięciu języka tą zachodnią. Jest tam tunel płatny ok 10 Euro. Ta środkowa droga to 30 Euro do zapłaty, słynny Grosglockner a wschodnią trzeba przejechać pociągiem przez górę więc odpada. No to lecę trasą 108. W połowie drogi miasteczko Matrei, widzę znak kemping. Jest ok 17.30 więc myślę, polecę dalej, słonko w miarę wysoko. Robi się coraz wyżej i wyżej… Na horyzoncie szczyty ze śniegiem, o nie… Słonko zaraz schowa się za górami i ruch taki podejrzanie mały się robi… Po 10 km poddaję się, zawracam. Gdzie ja tam znajdę spanie w namiocie jak tam śnieg leży??? Wracam te 10 km. Od rana coś strzyka mi w prawym biodrze jak staremu dziadydze ( jednak) pewnie to od tego, że 8 nocy przespałam na ziemi. Ok, mata samopompująca niby lux malina ale w kości włazi… Pytam o pokój na jedną noc. – 30 Euro. – O nie, skwaszam minę i już w myślach rozkładam namiot. – no dobra 20 Euro, mówi pan na kempingu – biorę! Chyba oblężenia na kempingu nie mają, tu są żniwa zimą. Mały pokoik ale jest łóżko z pościelą i łazienka. Szczyt ( już nie pierwszy dziś ) luxusu. Wykostkowany tarasik, krzesełka z poduszkami i widok na Alpy. Jestem zadowolona. I jeszcze do sklepu blisko bo po obiadku za 14 Euro trzeba przyoszczędzić na kolacji…

31 lipiec 2013 ( środa )
Wyspałam się za wszystkie czasy, a już na pewno za ostatnie półtora tygodnia. Pyszne śniadanko i w trasę. Przełęcz drogą 108 nie taka straszna jak ją malują. Szeroka droga, szczyty wielkich gór, człowiek jest taki malutki na swoim motorku w stosunku do nich… ale jest bezpiecznie i komfortowo. Tunel 3.5 km, opłata 10 Euro. Kierunek Bischofshofen. Obiadek i skocznia. Wspięłam się schodami do miejsca w którym kończy się najazd a zaczyna bula, nie dałam rady wyżej. Tylko ten kto wspiął się wzdłuż skoczni narciarskiej i spojrzał na zeskok z góry ma pojęcie o co chodzi w skokach. Jak te chłopaki mogą jechać z samej góry na jajo??? A ta skocznia i tak nie jest jakaś największa na świecie… Jadę na północ. Saltzburg postanawiam ominąć szerokim łukiem od wschodniej strony i wymyślam żółta trasę między miejscowością Pichl a Strobl. Okazuje się, że trudno w nią trafić bo to niby taka pół prywatna droga, trzeba za nią zapłacić 4 Euro, mówi mi pan. Ok, może być. Już sam początek trochę mnie przeraził bo jakoś tak wąsko jak na austryjackie standardy i stromawo, ale co tam, jadę. Święta Panienko z Gwadalupy!!! Toż to szok jakiś!!! Stromo i kręto tak, że jestem posikana w majtki!!! Z jednej strony skały prosto w górę z drugiej przepaść kilkaset metrów w dół! Nawet nie ma jak się zatrzymać żeby zrobić zdjęcie i udowodnić jak tu jest strasznie! Na jednym wypłaszczonym kawałku jednak się zatrzymuję. Ale to jeszcze nie koniec. W tym lesie na pewno mieszkają wilki i niedźwiedzie… 1100 m.n.p.m. wąsą drogą o szerokości jednego pasa. Grosglockner się moim zdaniem chowa! Ok, dałam radę. Na ukojenie nerwów jakieś zagłębie jezior. Piękna lazurowa woda, żaglówki śmigają, wkoło góry. Północ – Passau i Czechy. Jadę tyle ile dałam radę w stronę Pragi. Ok 19.30 pass. Ok 150 km przed stolicą Czech znajduje privat dom. Jest pokój za 12 Euro i do tego wybłaguję 1 piwo od pani z lodówki. Zgadza się. Wysypuję resztę kasy z torebeczki przy pasku. Wszyscy sa zadowoleni, ja chyba nawet bardziej.

01 sierpień 2013 ( czwartek )
Ostatni dzień podróży. Plan jest bardzo ambitny, ok 700 km do domu. Kierunek Praga. Obwodnica Pragi lekko zakorkowana ale co to dla mnie po tym jak się podpatrywało sposób jazdy we Włoszech :)) Droga płaska, w miarę znana więc kilkometry się na liczniku kręcą. 3 tankowania, ze dwie przerwy na jedzenie, picie i odlepienie dzinsów od siodła… Jest w końcu dom!  Obwodnica Wrocławia służyła tym razem do pobijania rekordów prędkości. Bez szaleństw ale dla motusia 140 km/h to i tak spory wyczyn, dla mnie jeszcze większy. 12 godzin jazdy, lekko odpażone pośladki, niewielki ból kręgosłupa, milion zabitych robaków na motusiu i na kasku. Taki jest bilans tego dłłługiego dnia. Duże miasta, małe miasteczka, góry, jeziora, autostrady, małe kręte drogi, proste i nudne drogi, weseli Włosi, smutniejsi Niemcy, goli Czesi, spędy, miejsca odludne… Było wszystko podczas tej podróży wartej każdych pieniędzy i tego czasu który trzeba było na nią zorganizować. Tego co przeżyłam i zobaczyłam nikt mi nigdy nie zabierze… No…demencja starcza może…:)) Motuś okazał się najdzielniejszym sprzętem świata. Zero awarii,( z jego winy) wygodnie i w marę ekonomicznie. Trasa wymagająca jak dla całkiem niedoświadczonej motocyklistki, ale wszystko jest możliwe. Trochę samozaparcia, odwagi i pewnie też trochę szczęścia i się udało!

Powodzenia życzę innym wędrowcom motocyklowym:)

Komentarze:

Anonymous - 5 marca 2021

Jesteś Kasiu odważna i zielna, i, ładny motocykl masz.

Odpowiedz

Anonymous - 5 marca 2021

super sprawa GRATULUJĘ

Odpowiedz

Anonymous - 5 marca 2021

Chylę czoła:-) sam mysle o wypadzie motocyklowym (fazer fzs600) do włoch. Ciagnie mnie Nicea i Genua a po drodze rzecz jasna…Wenecja:-). Dziekuje za wyczerpujaco przedstawiony dziennik podrozy.

Odpowiedz

Anonymous - 5 marca 2021

Kasia REWELACJA 🙂 jestem z Ciebie bardzo DUMNA !!!
To jest z pewnością najlepiej opisana relacja z kobiecej podróży motocyklem . Gratuluje Gzosiu 😉
K.

Odpowiedz

Anonymous - 5 marca 2021

Kasia REWELACJA 🙂 jestem z Ciebie bardzo DUMNA !!!
To jest z pewnością najlepiej opisana relacja z kobiecej podróży motocyklem . Gratuluje Gzosiu 😉
K.

Odpowiedz

Anonymous - 5 marca 2021

Super podróż opisana w bardzo przyjazny sposób. Gratuluję odwagi i życzę kolejnych 🙂

Odpowiedz

Anonymous - 5 marca 2021

Kasiu, nie obraź się, ale trzeba mieć jaja najprawdziwsze, żeby w taką podróż wystrzelić z tak mizernym bagażem doświadczenia i znikomym zapasem wiedzy motocyklowej, na podbój wysokich gór, po krętych alpejskich serpentynach, ale za to z wielkim sercem do jazdy i podróży i chyba to okazało się biletem do sukcesu. Gratuluję i życzę jeszcze większych powodzeń w przyszłości.

Odpowiedz

Anonymous - 5 marca 2021

Ja też chce mieć takie wielkie jaja !! Podziwiam!!

Odpowiedz
Pokaż więcej komentarzy
Pokaż Mniej komentarzy
Schowaj wszystkie

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze