Magdalena Mitka i jej spontaniczne po świecie podróżowanie
Nic nie wskazywało na to, że zostanie motocyklistką, nauka jazdy szła jej opornie, a do zakupionego motocykla podchodziła "jak do jeża". I ta właśnie dziewczyna zjeździła już kawał świata, a w głowie ma wciąż nowe pomysły na motocyklowe wyprawy.
Co porabiasz w życiu i jakie pasje Ci je ubarwiają?
Nie mam niezwykłej pracy, nie żyję nietypowo. Ukończyłam Politechnikę Łódzką na Wydziale Biotechnologii, a następnie studia doktoranckie na Uniwersytecie Medycznym w Łodzi na kierunku Genetyka Medyczna. Nie byłam jednak grzeczną dziewczynką w okularach i z książką w ręku. Nigdy nie mogłam usiedzieć w miejscu, wiec praca od 8:00 do 16:00 i 26 dni urlopu w roku – to dla mnie największe wyzwanie! Moją pasją jest siatkówka, którą trenuje od 12 roku życia, a obecnie, jako „starsza pani”, gram w łódzkiej amatorskiej lidze siatkówki. Zawsze też lubiłam samochody i odkąd pamiętam, czekałam na 17 urodziny, żeby tylko zapisać się na kurs prawa jazdy. Chciałam umieć jeździć i to jeździć dobrze! I wszystkim: od malucha po tira, ale motocyklami się nie interesowałam. To nie była moja bajka. Chociaż znalazłam ostatnio stare zdjęcia, na których siedzę, przeszczęśliwa, na ogromnej Africa Twin. A moje starsze kuzynki opowiadały mi, że jako dzieciak wykradałam dziadkowi motorynkę z garażu i próbowałam jeździć – ja tego jednak nie pamiętam…
To jakim cudem zostałaś motocyklistką?
Historia zaczyna się banalnie – poznałam chłopaka, który jeździł motocyklem. Nasi znajomi jeździli na ścigaczach i chopperach. Ja chciałam podróżować i chyba dlatego zaciekawiły mnie motocykle turystyczne z wielkimi kuframi oklejonymi naklejkami z całego świata. Ale jeżdżenie motocyklem nie przychodziło mi nawet do głowy. Do czasu, gdy znajomi wybierali się na Mazury, a my nie mogliśmy z nimi jechać, bo mój chłopak właśnie sprzedał motocykl. Wtedy pierwszy raz pomyślałam, że mogłabym przecież zrobić prawo jazdy i kupić własny motocykl. Mój pomysł nie wzbudził entuzjazmu. Usłyszałam, że jestem zbyt roztrzepana, że to niebezpieczne, że to droga sprawa. Ale ja już zdecydowałam i kupiłam Transalpa 600, rocznik 1993. Przez pierwszy tydzień chodziłam do garażu i tylko mu się przyglądałam, bo wydawał się ogromny. Kolejny tydzień jeździłam na drugim biegu w kółko po polu. Ci, którzy widzieli moje zmagania mówili, że nic z tego nie będzie…Jazda szła mi opornie, a ciężki, wysoki motocykl nie sprawdzał się w mieście. Nie czułam satysfakcji. Mimo to, gdy rok później znajomi planowali kolejny wyjazd na Mazury, byłam gotowa i zdecydowana jechać z nimi! Niestety oni nie byli gotowi jechać ze mną – stwierdzili, ze mam za mało doświadczenia i że nikt nie chce mieć mnie na sumieniu, jeśli coś mi się stanie. Więc w tajemnicy wyruszyłam sama. A gdy dotarłam na miejsce, wiedziałam już, że to jest to! Chcę wyjechać z miasta, jechać gdzieś dalej, może kiedyś za granicę…
Pierwszy motocykl sprawdził się w dłuższym podróżowaniu?
Niestety nie pokochałam Transalpa, bo był zbyt miękki, giętki i bujał się przy bocznym wietrze i na koleinach. Niedługo po powrocie z Mazur kupiłam Varadero 1000XL, rocznik 1999. I znowu przez tydzień chodziłam do garażu, patrzyłam na niego i zastanawiałam się jak wsiąść na takiego olbrzyma (śmiech). Pierwszy wyjazd nowym motocyklem był w Bieszczady, skąd razem ze znajomymi pojechaliśmy na Ukrainę – do wsi, gdzie czas zatrzymał się jakieś 100 lat temu i gdzie mogliśmy spędzić kilka dni u zaprzyjaźnionej rodziny. I wtedy wsiąkłam już całkowicie! Wiedziałam, że chcę pojechać jeszcze dalej, ale czy na pewno na Varadero? Dużo paliło, było też jakieś „mało sztywne” i przede wszystkim mało kolorowe. Wtedy pojawiła się myśl, że może jednak ta Africa Twin, na którą się wspinałam jako dziecko jest dla mnie? Może uda się usiąść, sięgnąć ziemi i może nie taki diabeł straszny? Jeszcze tego samego roku kupiłam piękną i zadbaną Africa Twin z 1997 roku i pojechałam nią do Rumunii. Ten wyjazd był niesamowity! Żadnych planów, ograniczeń, dystansów dziennych. Razem z przyjaciółmi zwiedziłam Rumunię, przejechaliśmy trasę Transfogaraską, Transalpinę, następnie całą Mołdawię, z której przedostaliśmy się na Ukrainę, do Odessy. „Przedostaliśmy się” – mówię tak nie bez przyczyny.
Były z tym jakieś problemy?
Tak, bo nieświadomi zagrożeń postanowiliśmy skrócić drogę jadąc przez Naddniestrze. Jest to pas ziemi pomiędzy Mołdawią a Ukrainą, szeroki na 12-15 km i długi na ponad 200 km, który tylko Rosja uznaje za odrębne państwo. Zamiast objechać ten teren dookoła, postanowiliśmy przejechać najkrótszą drogą. Jak się okazało, nie była to mądra decyzja. Przez problemy na „granicy” wjechaliśmy tam w nocy. Błądziliśmy, bo nigdzie nie było znaków drogowych, po ulicach miasta Tyraspolu chodzili uzbrojeni mężczyźni, kilka razy zatrzymywali nas ludzie podający się za policję i żądali łapówek, jednemu z nas próbowano zabrać prawo jazdy. Mieliśmy wrażenie, że to się nie dzieje naprawdę! Przejechanie 15 km i dwóch przejść granicznych zajęło nam ponad 12 godzin! Gdy wreszcie wyjechaliśmy, to zatrzymaliśmy się dopiero w Odessie, pchani do przodu irracjonalnym przekonaniem, że całe Naddniestrze będzie nas gonić. A po tym wyjeździe miałam pierwsze naklejki na kufrach i już wiedziałam, że muszę mieć ich więcej.
To jaki był kolejny cel?
Rok później wyruszyliśmy do Gruzji, drogą przez Ukrainę, Rosję i Krym. Największym problemem okazało się wówczas, uzyskanie wizy do Rosji. Jak zawsze, chcieliśmy to załatwić na własną rękę i wiedząc, że standardowo procedura wydania wizy nie powinna trwać dłużej niż tydzień, zajęliśmy się tym dwa tygodnie przed wyjazdem. Niestety, gdy pracownicy ambasady dowiedzieli się, że chcemy dostać się do, nielubianej przez Rosjan, Gruzji – wydłużyli termin do trzech tygodni. Ostatecznie po wielu telefonach i prośbach, wyznaczyli termin rozpatrzenia wniosku na dzień wyjazdu. Musieliśmy więc, bez pewności jaka będzie decyzja ambasady, spakować motocykle i czekać na dokumenty. Wizy wydano nam o 12:00 w południe z zastrzeżeniem, że granicę Rosji musimy przekroczyć na następny dzień, czyli na przejechanie Polski i całej Ukrainy dali nam 36 godzin! Na granicę oczywiście się spóźniliśmy, ale w takich sytuacjach zawsze pomaga uśmiech i blond włosy (śmiech).
Na wyjazd przeznaczyliśmy dwa tygodnie, z czego tydzień na zwiedzanie Gruzji. Udało nam się dotrzeć prawie wszędzie, gdzie planowaliśmy: do pięknie położonego Gjirokaster, do David Gareja, gdzie oprócz wykutego w skale klasztoru, jest też prowadzona przez Polaka najlepsza, gruzińska restauracja. Do Svaneti i do Tbilisi, gdzie mogliśmy spędzić dwa dni na zwiedzaniu miasta i kąpiele w uzdrowiskowych saunach. Africa Twin w Gruzji sprawdziła się idealnie! Praktycznie sama wwiozła mnie do położonej na wysokości 2200 m.n.p.m. wioski Ushguli, gdzie zmęczoną długą i ciężką drogą, zmokniętą i zmarzniętą posadzono mnie przy wielkim piecu z kawałkiem kubdari (rodzaj gruzińskiego placka z mięsem) w jednej ręce i szklanką śliwowicy w drugiej. Była też herbata zaparzona ze świeżo zerwanej, górskiej mięty. Chyba nigdy nic nie smakowało mi tak jak wtedy… Jak podczas wyjazdów planujecie trasę i noclegi?
Zazwyczaj decyzje o wyjazdach są spontaniczne i w ostatniej chwili wybieramy kierunek. Wiem, że większość motocyklistów przygotowuje się bardzo skrupulatnie, planując dokładnie każdy dzień i przygotowując się na każdą ewentualność. My wychodzimy z założenia, że przecież wszędzie żyją ludzie, więc wszędzie jest jedzenie, benzyna, rzeczy potrzebne do życia i miejsce do spania – to się naprawdę sprawdza! Nigdy nie chodziliśmy głodni i nawet na największym odludziu, udawało nam się u kogoś przenocować. Zawsze mamy też ze sobą namioty.
W podróży nie wszystko da się przewidzieć i właśnie to jest w tym wszystkim najlepsze! Dlatego planujemy najczęściej jedynie zarys trasy, tak by zahaczyła o miejsca „must see“, albo te, które nas interesują. W zależności od warunków drogowych w danym kraju, próbujemy przewidzieć dzienne dystanse i na tej podstawie decydujemy, ile nasza wyprawa będzie trwała i co zdążymy zobaczyć. Dodatkowy dzień zapasu to u mnie rzecz święta! I niestety bardzo często ten dzień zapasu się przydaje, bo awarie są prawie zawsze (mi się akurat nie zdarzały, ale moim towarzyszom tak). Np. z Gruzji musieliśmy wracać całą drogę 80-90km/h, bo w jednej Africe Twin padł moduł zapłonowy, co się podobno rzadko zdarza . Czasami zaskakuje nas też pogoda, stan dróg, czy problemy na granicach. A jeśli gdzieś jest wyjątkowo pięknie, zdarzało nam się odstawić motocykle i zostać dłużej. Nie podróżuję motocyklem dla samej jazdy i staram się dobierać sobie towarzyszy, którzy mają takie samo podejście jak ja. Wyjeżdżam głównie z moim przyjacielem Łukaszem. Mamy podobny styl jazdy, oboje podróżujemy dla zdjęć i naklejek. Łukasz jest również świetnym mechanikiem motocyklowym, co jest niesamowicie przydatne w takich podróżach.
Więc jednak podróże są Twoją największą pasją.
Ja żyje od podróży do podróży. Zawsze mam kilka pomysłów, gdzie mogę pojechać, szukam inspiracji i odliczam dni do urlopu. Zimą, kiedy motocykl czeka w garażu, ja wyjeżdżam z plecakiem. W ten sposób udało mi się zwiedzić: Tajlandię, Wietnam, Sri Lankę, Japonię, Senegal i Gambię. Zwiedziłam dużą cześć Europy, zrobiłam objazdówkę samochodem po Norwegii. Natomiast latem jadę gdzieś motocyklem.
Kolejną motocyklową wyprawą były Bałkany. Sprzedałam wymarzoną Africa Twin i kupiłam Varadero 1000 XL z roku 2011. Wróciłam do Varadero ze względu na komfort. Jeśli cala trasa to asfalt – nic nie zastąpi wygodnej kanapy i wystarczającej do dynamicznej i przyjemnej jazdy, mocy silnika. W trzy tygodnie zwiedziliśmy Mostar w Bośni i Hercegowinie, klimatyczne Sarajewo, Dubrovnik w Chorwacji, niesamowitą zatokę Kotor w Czarnogórze, i naszą docelową Albanię, na którą poświeciliśmy tydzień, żeby zobaczyć zarówno cale wybrzeże, aż po Grecję jak i albańskie góry. Wracaliśmy przez Macedonię, Kosowo i Serbię. Wszystkie te kraje były piękne, przyjazne i otwarte na ludzi. Nigdzie nie czuliśmy zagrożenia, nie było żadnych nieprzyjemności, nikt nas nigdy nie okradł, a jeśli zatrzymywała nas policja, to często tylko po to, żeby spytać, czy wszystko OK i czy przypadkiem mnie nie porwano? (śmiech)
Teoretycznie mamy na rynku wybór motocykli do turystyki. Dlaczego po Africa Twin wróciłaś do modelu, który już miałaś i nie do końca Ci odpowiadał?
Moje pierwsze Varadero było gaźnikowe, przez co paliło sporo. Africa Twin była prawie idealna, ale czasem do pełnego komfortu jazdy brakowało mi tych 250 ml do litra pojemności. Miałam również krótki romans z off-road, ale okazało się, że to nie moja bajka. Kupiłam nawet mniejszy motocykl – Yamaha XT660, ale nie było między nami miłości. Wróciłam na asfalt i wróciłam do Varadero, jednak kolejne było już na wtrysku i 6-cio biegowe. Ten motocykl został ze mną po dziś dzień. Przyzwyczaiłam się do jego masy i rozmiarów. Lubię komfort i charakterystykę jazdy tego motocykla. Na rynku pojawiła się jednak nowa Africa Twin CRF1000… Niestety ze względów finansowych pozostaje na razie moim marzeniem.
Skąd czerpiesz pomysły na kierunki swoich wyjazdów?
To jest zawsze spontaniczne. Pomysł, a raczej pretekst i szybka decyzja. Powody są różne. Bo nie mam naklejki z tego kraju, bo chce mieć stamtąd zdjęcie… Dwa lata temu spodobały mi się np. kolczyki na allegro z wysyłką z Istambułu. Rzuciłam więc hasło – a może po nie pojedziemy? I pojechaliśmy! Zatrzymaliśmy się na 4 dni w Istambule i wracając, spędziliśmy jeszcze kilka dni w Grecji w Halkidiki. Ten wyjazd był stosunkowo trudny, ze względu na rekordowo wysokie temperatury panujące w tym okresie. Wyruszyliśmy w czwórkę, jednak w Budapeszcie dwójka naszych przyjaciół zawróciła. My zrobiliśmy całą trasę, chociaż nie obyło się bez odwodnienia i wizyty Łukasza w szpitalu (ps. a kolczyków nie kupiłam). Czy było warto? Ja się wtedy zakochałam! W Istambule! I tam wrócę na pewno!
W tym roku pierwszy raz nie miałam pomysłu gdzie jechać. Ale któregoś dnia, siedząc w pracy przypomniałam sobie coś, co dawno odłożyłam na półkę z napisem „może kiedyś”: Tadżykistan i Pamir Highway. Wiedząc, że mam 2 tygodnie urlopu do wykorzystania, odpadało jechanie tam na kołach. Pomyślałam o wynajęciu motocykli na miejscu i napisałam do kogoś, kto się tym zajmuje. Odpowiedział, że dziwnym zbiegiem okoliczności ma dwa motocykle, wolne przez 2 tygodnie, ale już za tydzień! To musiała być szybka decyzja – namówiłam na wyjazd Łukasza, który rok wcześniej był w Tadżykistanie na kołach. Przejechał wtedy dolinę rzeki Bartang, ale ciekawił go tez Wakhan Corridor, którego nie zdążył zobaczyć. Jeszcze tego samego dnia załatwialiśmy wizy i znalazłam bilety lotnicze do Kazachstanu. Szybkie planowanie, pakowanie i tydzień później ruszyliśmy w drogę! Z Kazachstanu musieliśmy dostać się busami i taksówkami do Kirgistanu, a tam miały czekać na nas dwie Hondy XR650L. I czekały. Nasz plan był bardzo ambitny – zdecydowanie za dużo kilometrów i za mało dni, ale już nie raz tak było i się udawało, wiec czemu teraz miałoby się nie udać?
Dla chcącego nic trudnego?
Nie do końca, bo już pierwszego dnia musieliśmy lekko ochłonąć – w jednym z motocykli mieliśmy uszkodzoną oponę, która niszczyła dętki. Cztery wymiany, głównie na dużej wysokości i w szczerym polu, a dzień się kończył na kolejnym flaku… Musieliśmy zostać tam, gdzie zastał nas wieczór, wiec zapukaliśmy do jurty przy drodze i tam zostaliśmy na noc. Było wysoko, bo ponad 2500 m.n.p.m i bardzo zimno. Rano obudziłam się słaba, z okropnym bólem głowy i zapaleniem krtani, które nie minęło juz do końca wyjazdu. Jedyna korzyść z tego była taka, że nie mogłam za wiele mówić i dzięki temu Łukasz miał więcej ciszy w słuchawkach bloototh (śmiech). Następny dzień musiał być poświecony szukaniu nowej opony. A gdy się to udało, to Łukasz musiał się wrócić 150 km, po swój zaginiony paszport. Ja z kolei w każdej wiosce szukałam lekarza i jakiegokolwiek leku, który umożliwiłby mi normalne oddychanie. Jak się później okazało – nie pomogło nic, ani moje leki z Polski, ani zakupione w Sary-Tash tadżyckie leki (co zabawne wyprodukowane w Polfarmie w Pabianicach).To wszystko razem, plus jeszcze problemy na granicy tadżyckiej, sprawiło, że nasz plan przejechania korytarza Wakhan, czyli doliny pomiędzy Tadżykistanem a Afganistanem, stał się praktycznie niemożliwy do zrealizowania. Mimo to jechaliśmy przed siebie. Jednak czas mijał i mniej więcej w połowie korytarza Wakhan musieliśmy podjąć trudną decyzję, ze zawracamy. Mi było nieco łatwiej, bo zobaczyłam to na czym mi najbardziej zależało. Przejechaliśmy przecież słynny Pamir Highway, zobaczyłam jezioro Kara-Kul, przepięknie położone pod białymi szczytami, wjechałam na 4655 m.n.p.m. i spałam w jurcie. Zawróciliśmy i jak się później okazało, podjęliśmy jedyną słuszną decyzję, gdyż w drodze powrotnej trafiliśmy na załamanie pogody, burze i ulewne deszcze. Niezabezpieczona ziemia osuwała się i zasypywała drogi uniemożliwiając przejazd! Co najgorsze, zrobiło się tak potwornie zimno, że łzy leciały mi po policzkach. Te łzy to chyba bardziej ze złości, że jestem na tyle głupia, żeby fundować sobie taki urlop! Postanowiłam, że nigdy więcej nie pojadę nigdzie motocyklem, a następne lato spędzę nad brzegiem basenu w jakimś ciepłym miejscu! Do Biszkeku, gdzie mieliśmy oddać motocykle, dotarliśmy na ostatnią chwilę, a stamtąd jeszcze do Kazachstanu na samolot. Do Polski wróciliśmy zmęczeni, ale szczęśliwi, z silnym postanowieniem, że tam wrócimy, tylko już nie motocyklami – może jeepem…
Minęło pół roku i jakoś zamazało mi się w pamięci postanowienie o urlopie nad basenem. Chyba zapomniałam, jak było tam zimno i wietrznie, bo w głowie kiełkuje nowa myśl – Himalaje indyjskie i najwyższa przejezdna przełęcz na świecie. Jeszcze nie mam planu, ale już powoli zbieram informacje i jak znam siebie, to nie odpuszczę! (śmiech)
Oj, nie wątpię! A jak wyglądało Twoje pakowanie się na pierwszy wyjazd, a jak wygląda to dzisiaj? Masz już taką listę niezbędnych rzeczy? Starasz się ograniczać bagaż?
Z pakowaniem się nigdy nie miałam większego problemu, ponieważ moje kufry nie są duże. Są ogromne! (śmiech) Nie musiałam się ograniczać. Jadąc na pierwszy wyjazd do ostatniej chwili nie wiedziałam, jaki zabrać kask. Lekki enduro, ale bez szyby czy ciężki szczękowy? I jak prawdziwa kobieta wzięłam oba! Znalazło się również miejsce na pełen zestaw kosmetyków, których i tak, ani razu nie użyłam i wielki, trzyosobowy namiot, bo przecież spać trzeba komfortowo (śmiech). Ubrania ciepłe i lekkie, zapas jedzenia, a nawet pompkę i dmuchany materac! Z biegiem czasu mój bagaż malał. Przede wszystkim wybrałam kask (ten lekki bez szyby), zmniejszył się też namiot i nie zabieram już prawie żadnych kosmetyków – krem do twarzy i żel pod prysznic wystarczają. Na wyjazd do Tadżykistanu nie mogłam zabrać moich kufrów i okazało się, że 4 koszulki, polar, ręcznik i klapki wystarczają mi do życia. Większość miejsca w bagażu zajmuje zazwyczaj aparat fotograficzny.
Od kilku lat mam jedną, uniwersalną listę rzeczy potrzebnych na wyjazd. Jest tam wszystko. Od ręcznika plażowego po sanki (śmiech). W zależności od tego, gdzie jadę, wykreślam z niej tylko zbędne rzeczy. Dzięki temu pakuje się zawsze błyskawicznie i nie zdarzyło mi się nigdy zapomnieć niczego ważnego. W trakcie wyjazdów starasz się być blisko ludzi i ich kultury czy raczej wolisz obserwować wszystko „z boku”?
Celem moich podróży jest zawsze poznanie kultury i bycie blisko ludzi. Uwielbiam próbować różnych kuchni i zawsze znajduję coś pysznego i ciekawego do zjedzenia. Chociaż niektórzy twierdzą, że zwyczajnie nie jestem wybredna i wszystko mi smakuje (śmiech). Staram się zrozumieć i poznać kulturę kraju, do którego jadę, uszanować jego tradycję i zwyczaje. Jeśli to tylko możliwe – być jak najbliżej ich codziennego życia. Staramy się nie nocować w hotelach. Czasem śpimy w namiotach, czasem w wynajętych pokoikach, ale zdarzało nam się też pukać do drzwi prywatnych domów i prosić o nocleg i zawsze takie noclegi okazywały się najciekawsze. Wejście do ludzi, do ich domu pozwala na bycie, choćby przez chwilę z nimi, spróbowanie ich kuchni, poznanie zwyczajów. Tego nie da się porównać z pobytem, nawet w 5-cio gwiazdkowym hotelu! Zawsze żałuję, że nie mogę gdzieś zostać dłużej, pożyć z ludźmi, zobać, gdzie pracują, jak spędzają czas wolny. Może kiedyś pojadę gdzieś nie na dwa tygodnie, a np. na dwa lata…
W którym kraju to właśnie ludzie Cię zaskoczyli?
Tam gdzie byliśmy, ludzie byli przyjaźni, ale spośród wszystkich, wyróżniają się – znani ze swojej gościnności i sympatii do Polaków – Gruzini. Podczas podróży po Gruzji, cały czas czułam się, jak pod opieką cioci, babci albo w odwiedzinach u kuzynów. Zawsze gotowi, żeby pomóc, gościnni, uśmiechnięci. Gruzini ucztują albo jadą na ucztę. W samochodach jest zawsze przekąska, wino i instrumenty, a oni tylko czekają na sposobność, żeby usiąść i pośpiewać. Cały czas mijaliśmy rodziny, które świętowały nad brzegiem rzeki albo na polanie w górach. Gdy kiedyś usłyszeliśmy wyjątkowo głośną muzykę, postanowiliśmy podejść bliżej i już po paru minutach zostaliśmy gośćmi honorowymi na wielkiej urodzinowej „suprze”. Do wieczora jedliśmy, piliśmy i wznosiliśmy wspólnie toasty. Na wielu stacjach benzynowych częstowano nas herbatą, a gdy tylko usiedliśmy pojawiał się stół i natychmiast lądowały na nim małe półmiski z ciastkami, sałatkami lub tym co akurat mieli przy sobie. Innym razem, gdy późnym wieczorem w górach, z powodu spalonej żarówki musiałam jechać bez świateł, zatrzymała nas policja i zamiast wlepić mandat – zorganizowała eskortę w najbliższe miejsce, gdzie mogliśmy przenocować. Okazała się nim zamknięta restauracja. Mimo to przygotowano dla nas wielką kolację i znowu, te małe talerzyki z przeróżnymi przekąskami i ogromne dzbany domowej roboty wina…
Ale nie tylko Gruzini nas zaskakiwali. Pamiętam też Rosjanina, który gonił nas, spory kawałek drogi samochodem, żeby, jak się później okazało, oddać nam aparat fotograficzny, który nieumyślnie zostawiliśmy na stacji benzynowej. Spotkaliśmy też kilku młodych Turków, którzy zamiast tłumaczyć nam drogę do punktu widokowego, postanowili nas tam zaprowadzić, co zmieniło się w niesamowitą, nocna przejażdżkę ulicami Istambułu. Albo cudownego kucharza, który w remontowanej restauracji, zrobił nam pyszny obiad.
Niemiło czasem też zaskakują?
Może i tak, ale nawet starając się, nie mogę sobie tego przypomnieć. Chyba tylko jednego Ukraińca zapamiętam na długo. Pracował na stacji benzynowej i nie chciał mi zatankować motocykla, ponieważ jestem kobietą. Udawał, że mnie nie widzi i nie słyszy! Nie chciał nawet przyjąć ode mnie pieniędzy, musiałam je podać koledze i wtedy łaskawie mógł wyciągnąć po nie rękę.
Jakie plusy ma podróżowanie motocyklem?
Podróżowanie motocyklem wyróżnia to, że jesteśmy wystawieni na różne warunki atmosferyczne. Jesteśmy jednocześnie niezależni i bardzo zależni od tego co nas otacza. Jeśli gdzieś jest zimno, my tez marzniemy, jeśli ludzie mokną, my też mokniemy, a jeśli im gorąco – to nam jest jeszcze cieplej. Nie ma szyby między nami a tym co nas otacza. Znacznie lepiej doświadcza się kraju. Docenia się każdy przejechany kilometr, gdy czuje się zmęczenie i bolą plecy – dzięki temu satysfakcja po powrocie jest jeszcze większa.
Do motocykla można też łatwo podejść i porozmawiać z nami. Możemy być bliżej ludzi. My sami, czasem zmoknięci i zawsze zmęczeni, musimy nierzadko poprosić o pomoc lub o informacje. I jeśli przy tym wszystkim lubi się ludzi i kontakt z nimi, to nawiązanie porozumienia jest proste, a motocykl tylko to ułatwia. Usłyszałam kiedyś, że jestem zbyt otwarta, może łatwowierna albo zbyt pewna ludzkiej życzliwości, ale wydaje mi się, że akurat w tej kwestii mam świetną intuicję i doskonale wyczuwam intencje innych. Mam też dużo szczęścia w trafianiu na ciekawych i pomocnych ludzi. Gdy np. w Kosowie nie mieliśmy gdzie zostawić motocykli na noc, zapukałam do drzwi domu z ogródkiem, który wydał mi się idealnym parkingiem. Otworzył nam mężczyzna, który jak się później okazało, był dziennikarzem wojennym. Reszta wieczoru minęła na oglądaniu jego zdjęć i słuchaniu opowieści.
Który z tych wyjazdów jest najbliższy Twemu sercu? Czy dopuszczasz myśl, że odwiedzisz ponownie jakieś miejsce czy wolisz ciągle odkrywać nowe?
Każdy wyjazd był inny od pozostałych. Każdy miał w sobie coś innego, co pamiętam i nie jestem w stanie wybrać jednego miejsca, które podobało mi się najbardziej. Są takie, które wspominam i nieświadomie zaczynam się uśmiechać, ale czasem ma to związek z miejscem, widokiem, pogodą, a czasem z człowiekiem, którego tam spotkałam, czy smakiem jedzenia. Mimo to staram się nie wracać w te same miejsca. Jest jeszcze tyle do zobaczenia! Ciekawi mnie tyle miejsc i mam tyle planów w głowie, że na wracanie nie mam czasu! (śmiech)
Zostaw komentarz:
Najnowsze
-
Ford Ranger – idealny wóz strażacki
Ford Ranger to wszechstronny pickup, którego szeroka gama silników zapewnia wyjątkową ładowność i zdolność do holowania ciężkich przyczep. Najnowsza odsłona tego modelu sprawdza się również w roli samochodu straży pożarnej. -
2-milionowy Mercedes trafi do Polski. Jest to elektryczny SUV
-
Najbardziej srebrna Honda Civic na 25 lecie hybryd w Europie
-
Ferrari i Iveco kolejny raz łączą siły w Formule 1
-
Odświeżone Porsche 911 Carrera T zostało zaprezentowane. Ma być jeszcze lepsze niż jego poprzednik
Komentarze:
Anonymous - 5 marca 2021
Piękne wyprawy. Gratuluję. Ja wprawdzie motorynki też nie pamiętam ale czarna WSK i Waldusiowego Rometa relacji Dymek Konopnica przez Bębnów i owszem. Pozdrawiam i powodzenia w dalszych trasach.