Beata Dutkiewicz-Kosek i jej Honda CRF300 Rally: każdy ma swój Everest do zdobycia
Beata Dutkiewicz-Kosek swoją potrzebę doświadczania wolności zaspokaja wyprawami motocyklowymi. Zaczęła od samotnej wyprawy wokół Półwyspu Iberyjskiego, potem była min. Kostaryka, Serbia, Rumunia, Tanzania i Kolumbia.
Beata Dutkiewicz-Kosek prowadzi schronisko górskie, pensjonat i sezonową restaurację, jest żoną i matką. Mimo wielu zajęć „Betka” tak potrafi zorganizować sobie czas i możliwości, żeby móc realizować swoje marzenia o kolejnych podróżach motocyklowych.
Przeczytaj też więcej inspirujących wywiadów z motocyklistkami tu.
Beata Dutkiewicz-Kosek
Czym jest motocyklowa pasja w twoim życiu? Co ze sobą wniosła?
Beata Dutkiewicz-Kosek: Na pewno nie raz słyszałaś, ja zresztą też, że jazda motocyklem daje poczucie wolności. To niby frazes, ale w moim przypadku chyba to jest ten punkt zaczepienia. To poczucie. Ten kontakt z wolnością. W ogóle, to wręcz niewiarygodne, że kawałek żelastwa, plastiku i silnika – potrafią człowieka ponieść w kierunku czegoś duchowo istotnego. Motocykl daje przestrzeń do bycia ze sobą, do zaglądania w zapomniane rejony siebie, do poznawania, odgadywania, ale też do współdzielenia i odkrywania świata tak w ogóle.
Wiesz, czasem się zastanawiam, o co w ogóle w tym wszystkim chodzi, czemu ten motocykl jawi mi się jako coś wyjątkowego? Że dlaczego motocykl, a nie wspinaczka, jeździectwo, strzelectwo, szachy, medytacja albo scrapbooking? Motocykl stał się dla mnie znakomitym kompanem podróży, a ja chyba od dzieciaka lubię być w drodze. Kiedyś był plecak i autostop, potem pierwsze loty, wycieczki, wyprawy. Teraz są dwa kółka.
Jakie trasy i drogi lubisz najbardziej?
Beata Dutkiewicz-Kosek: Najchętniej jeżdżę poza asfaltem, a przynajmniej poza głównymi drogami. Czemu? Cóż, od zawsze kręciło mnie podróżowanie poza szlakiem. Nienawidzę zwiedzać, a klasyczna turystyka, wybrukowana zabytkowymi budynkami i upstrzonymi straganami, zupełnie mnie nie kręci. Zaglądam raczej do wiosek, położonych na drugim skraju lasu, do bram, do których nikt nie zagląda.
Lubię pobyć w miejscach, które odwiedzam, zrobić zakupy w wiejskim sklepiku, zagrać w piłkę z dzieciakami, pogadać przy piwie z „lokalsami” i dowiedzieć się czegoś więcej o tym, jak żyją, co robią, której drużynie kibicują, albo skąd biorą chleb.
A jak to było od początku? Gdzie na linii czasu twojego życia te motocykle się pojawiły po raz pierwszy?
Beata Dutkiewicz-Kosek: Od zawsze wiedziałam, że będę jeździć motocyklem, choć nie było to nic, co nazwałabym marzeniem. To była oczywistość, taka sama jak to, że święta spędzę u rodziców, a po podstawówce pójdę do ogólniaka. Motocykle lubiłam tak zwyczajnie, tak jak się lubi zapach cytryny. Skąd się to we mnie wzięło? Trudno powiedzieć. Nie pochodzę z rodziny o motocyklowych tradycjach, ale wychowywałam się w latach ‘90 w gminie miejsko-wiejskiej, gdzie motocykle były na porządku dziennym. Od SHL-ek stojących pod blokiem po komarki kolegów.
Pamiętam, że czasem tato pożyczał WSK-ę od wujka i woził mnie nią do przedszkola, to było coś na co czekałam, choć nie zdarzało się często. Kiedyś moja o 10 lat starsza siostra zabrała mnie na podwórko. Nie wiem, ile mogłam mieć lat, ale pewnie nie więcej niż 3-4, bo chodziłam już dość sprawnie, ale jeszcze miałam wózek spacerowy. Podczas tego wyjścia, siostra spotkała kolegów i jeden zabrał ją na przejażdżkę MZ-tką. Nie odjechali daleko, ale podczas manewru zawracania przewrócili się, a wydech poparzył mojej siostrze udo. Musiałam ją więc na tym moim wózku przetransportować do domu. I wyobraź sobie, że nawet to wywołuje we mnie pozytywne wspomnienia, bo mogłam wreszcie zatroszczyć się o starszą siostrę (śmiech).
Później były przejażdżki z chłopakami, MZ-tką 251, która była tak ciężka, że nie umiałam jej nawet utrzymać na postoju, WSK-ą, Jawą, Junakiem. Slalomy między drzewami w okolicznym lesie i kilka przewrotek z niczego. To były tylko epizody, ale wystarczyły, żebym wrzuciła motocykl do szuflady z napisem: “fajne”. Potem wyjechałam na studia, potem do Pasterki, poznałam mojego obecnego męża i na świat przyszła Lea. W skrócie – dopadła mnie dorosłość.
Trochę to trwało, zanim motocykle wróciły jak bumerang?
Beata Dutkiewicz-Kosek: No tak… potem wybiło mi 30 lat. Nie był to jakiś spektakularny moment, ale szybko zorientowałam się, że życie po 30-stce jest świetne! Wszystko zaczęło mi się składać, przestałam się siłować ze światem i wróciłam do swoich wewnętrznych potrzeb, miałam trochę więcej czasu dla siebie, trochę zaczęłam znów podróżować.
Długo żyliśmy z Rychem bez ślubu, chyba z przekonania, że jak przysięgać, to z pewnością, że nikt i nic nigdy nas od siebie nie oddali. Aż wreszcie podjęliśmy decyzję – bierzemy ślub. Mój obecny małżonek, w ramach prezentu zaręczynowego, podarował mi kurs prawo jazdy kat. A. Przyznam, że to było niesamowite uczucie! W ogóle nie chodzi o ten kurs, ale taki prezent był symbolem tego, że on naprawdę doskonale mnie rozumie i zna, a przede wszystkim, że jemu moja potrzeba doświadczania wolności, czasem ponad wszystko, w ogóle nie przeszkadza.
Ślub braliśmy w 2017 roku, ale wtedy się na ten kurs nie zapisałam. Zdecydowała pewnie codzienność, może brak czasu, a może… cóż zwykłe lenistwo. Jednak rok później, koleżanka mi powiedziała, że zapisała się na kurs kategorii A – zaskoczyło mnie to, bo nawet nie wiedziałam, że ona też skrywa takie marzenia, ale to był kopniak w tyłek. Potem poszło szybko.
W trakcie kursu kupiłam Varadero 125 i pojechałam nim na Woodstock. Z końcem sierpnia skończyłam kurs, we wrześniu zdałam egzamin, kupiłam sobie BMW F650GS i w październiku, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, pojechałam na samotną wyprawę dookoła Półwyspu Iberyjskiego. I tak to się właściwie zaczęło.
Jakim motocyklem obecnie jeździsz i jak lubisz go wykorzystywać?
Beata Dutkiewicz-Kosek: Obecnie jeżdżę Hondą CRF300 Rally. Nie przejechałyśmy jeszcze wspólnie zbyt wielu kilometrów – licznik pokazuje jakieś 7 tysięcy. Jednak to wystarczająco, żeby móc powiedzieć, że jest bardzo ok, ale wciąż za mało, żeby wiedzieć, czy to motocykl na lata. Wcześniej miałam „Betkę” BMW F650GS z 2000 roku (właściwie wciąż ją mam, bo jakoś ciężko zebrać się do sprzedaży).
W każdym razie, teraz jest Honda, która jest dla mnie świetnym kompromisem pomiędzy motocyklem, którym turystycznie można pośmigać asfaltem, a takim, co zjechać nim można z utwardzonej nawierzchni. Jest stosunkowo lekka, dużo wybacza, na moje potrzeby nie brakuje jej mocy i ma przyzwoicie wygodną kanapę. Można nią śmiało pojechać w podróż i mieć z tego sporo radości.
Widzę, że w dalsze zakątki świata wybierasz się ze sprawdzonymi organizatorami? Co o tym zdecydowało?
Beata Dutkiewicz-Kosek: Umówmy się, to są zupełnie inne wyjazdy niż te samodzielne. Jeździsz na lekko, śpisz w hotelach, masz stały support mechanika, zaplanowaną trasę, przewodnika i auto za plecami. To zupełnie inna bajka, aniżeli podróż z całym „majdanem”, mapą i niewiadomą. Ale ma to swój urok. Przede wszystkim dla mnie są to podróże rekreacyjno – treningowe. Z jednej strony wypoczywam prawie na all inclusive, a z drugiej – mogę w kontrolowanych warunkach i w fajnym towarzystwie sprawdzić się technicznie. Oczywiście nie są to wielkie wyzwania, ale jak dla mnie wystarczające.
Atutem jest też to, że trasa jest przez kogoś ułożona tak, żeby w krótkim czasie zobaczyć możliwie najwięcej. Nie mam na myśli ganiania od muzeum do muzeum, ale żebym ja sama trafiła na te tracki, to musiałabym spędzić w danym miejscu naprawdę sporo czasu. Tymczasem te zorganizowane wyjazdy (a byłam do tej pory z Olą Trzaskowską i MotoBirds) są zawsze gwarancją świetnych tras. Naprawdę, jeśli ktoś może sobie na taki wyjazd raz na jakiś czas pozwolić – to szczerze polecam.
Jest jeszcze aspekt towarzyski. Tak się składa, że nie otaczam się motocyklistkami i motocyklistami w moim życiu – ani przyjaciółka, ani mąż, ani tata nie jeżdżą. Zatem to też świetna okazja, żeby pobyć z innymi.
A jakie widzisz minusy takiego rozwiązania?
Beata Dutkiewicz-Kosek: Minusy? Na pewno to nie są wyjazdy budżetowe. W tej cenie oczywiście dostajesz: noclegi, śniadania, motocykl, wsparcie, przewodnika, opiekę i wiele, wiele innych rzeczy – i jest to warte tej ceny, ale nie są to przeciętne grosze. Więcej w sumie nie znajduję. To znaczy, nie chcę tutaj porównywać i oceniać, co jest lepsze, wycieczka zorganizowana samodzielnie czy wykupiona. Po prostu specyfika zorganizowanych wyjazdów wiąże się z tym, że o nic się nie martwisz, bo wszystko jest już ułożone, ciężko zatem mieć pretensje, że trzeba dotrzeć na czas do zabookowanego hotelu (śmiech).
No tak, ale skoro lubisz nieoczywiste miejsca, obcowanie z ludźmi różnych kultur – to nie czujesz, ze ogranicza twoje doznania, taka zaplanowana z góry wycieczka?
Beata Dutkiewicz-Kosek: No i tu mnie trochę masz. Ale tylko trochę… (śmiech) Pewnie gdybym jechała na taki wyjazd z oczekiwaniem wolności, swobody i nieskończonej ilości możliwości – być może czułabym się ograniczona. Ja jednak w pełni zdaję sobie sprawę, gdzie jadę, po co jadę, na ile jadę i z kim jadę. Traktuję te wyjazdy trochę jak wypad na all inclusive do Egiptu.
Z tą różnicą, że w kurorcie nad Morzem Czerwonym taplałabym się w basenie, a na tych wyjazdach z MotoBirds taplam się w błocie. Poza tym, Ola Trzaskowska zdaje się rozumieć potrzeby uczestników swoich wypraw. Doskonale rozeznaje się w oczekiwaniach jednostek i kiedy uważa, że te idą w parze z umiejętnościami, to daje zielone światło na mniejsze i większe akty wolności.
Jaki był stopień trudności tych wypraw? Musisz szlifować cały czas swoje umiejętności jazdy, żeby podołać wyzwaniom?
Beata Dutkiewicz-Kosek: Na to pytanie mogę dać tylko bardzo spersonalizowaną odpowiedź. Przede wszystkim, trudno mi mówić o stopniu trudności całej wyprawy, bo na każdej zdarzały się bardziej wymagające odcinki, jak i te, które były dla mnie bułką z masłem. Do tego, dzieli je jakiś okres czasu, w którym nabyłam doświadczenia, a pewne rzeczy, które kiedyś kładły się dreszczem na ciele – obecnie wywołują jedynie uśmiech na twarzy.
Obiektywnie jednak, chyba najprostsza była Kostaryka, a najbardziej wymagająca Tanzania. Choć dla mnie, osobiście, najtrudniej było w Kolumbii, bo wielokrotnie musiałam wtedy przełamywać lęki, a moje umiejętności na nadążały za chęciami. Gdy widziałam błoto albo wąski strumyczek do przekroczenia, mimowolnie zaciskałam ręce na manetkach.
Teraz natomiast jestem świeżo po Tanzanii i ani razu nie chwyciłam mocniej za kierownicę. Więc na pewno, jest to kwestia umiejętności i ogólnego obycia się z motocyklem. A o to akurat staram się zadbać, pojechać na szkolenie od czasu do czasu, pokręcić kółeczka na parkingu, przełamywać bariery w głowie. Czasem nie przychodzi mi to wcale łatwo, ale zakładam, że na wszystko przyjdzie pora.
Która z dotychczasowych wypraw najdłużej zostanie w twojej pamięci? Która wzbudziła najwięcej emocji?
Beata Dutkiewicz-Kosek: Pytasz o te zorganizowane? To nie wiem… Wydaje mi się, że Kolumbia była dla mnie największym wyzwaniem. A najcudniejsza była Tanzania – tak teraz myślę. Ale, jeśli pytasz o wszystkie wyprawy, które mam za sobą, to chyba wypada mi wspomnieć Bałkany w 2019 roku. Byłam tam sama, choć na chwilę spotkałam się z bliskimi przyjaciółmi. Pierwszy raz zjechałam z asfaltu i było to okraszone wieloma trudami. Całościowo, to zdecydowanie była najpiękniejsza podróż!
Muszę się jednak przyznać, że w pamięci raczej zapadają mi pojedyncze motocyklowe dni lub ich fragmenty, aniżeli całe wyjazdy. Te drugie zlewają się w całość, natomiast poszczególne doświadczenia zostają ze mną na dłużej. Kiedy myślę o najpiękniejszych momentach, to mam pod powiekami: góry w Serbii, pierwsze zakręty w Alpach, Kraj Basków, Pireneje, rzeki w Kostaryce, fesz fesz w Tanzanii, błotniste zbocza w Kolumbii, górskie polany w Rumunii, jazdę wśród stada zebr i bawołów. Się rozmarzyłam…
Robisz coś, co wielu mamom wydaje się bardzo trudne – masz prywatną działalność, dwójkę dzieci i… czas na pasje?
Beata Dutkiewicz-Kosek: Hmmmm, odpowiedzieć na to pytanie łatwo nie będzie… Wierzę, że każdy ma swoje do przeżycia i że to nasze prywatne życie jest jedyną przestrzenią, na którą mamy realny wpływ, i w niej coś do gadania. Lubię też myśleć, że człowiek dostaje w życiu tyle, ile jest w stanie znieść i dokładnie tyle, ile jest w stanie wziąć. Życiu natomiast oddajemy według tej samej zasady. To teoria grubymi nićmi szyta, wiem, ale oddaje mój sposób rozeznania się w świecie.
Mam tutaj świetny przykład. Mam przyjaciółkę, znamy się lekko ponad 30 lat, kawał czasu. Świetna dziewczyna, o bardzo szerokim horyzoncie poznawczym, sporo w życiu widziała, sporo podróżuje i… od kilku lat siedzi z dzieciakami w chacie. Ma ich trójkę. Zrezygnowała z pracy i oddaje się spędzaniu czasu z latoroślą. Jest z tym szczęśliwa i szczerze jej zazdroszczę, że przychodzi jej to wszystko z lekkością, tak naturalnie jest jej z tymi dzieciakami dobrze.
Bo dla mnie byłoby to trudne. Usiąść na dupie. Myślę nawet, że skończyłoby się to wieloletnią kozetką u odpowiedniego specjalisty. Nie wiem, czy wiesz, co chcę przez to powiedzieć, po prostu uważam, że każdy ma swój Everest do zdobycia i coś, co dla jednego jest błahostką, dla drugiego może być trudne i na odwrót.
Ale wybacz, muszę poruszyć jeszcze jedną kwestię. Bo mam ogromny żal do świata, że zadajemy kobietom takie pytania – nie zrozum mnie źle, ale czy ktoś pyta o to mężczyzn? Czy oni nie mają swoich obowiązków? Dzieciaków? Pracy? Nie pielęgnują domowego ogniska? Czemu kobietom jest z tym wszystkim trudniej? Rusza mnie to wewnętrznie, ściska mnie w żołądku… niestety jednak, ze smutkiem stwierdzam, że nie mam gotowych odpowiedzi ani żadnych złotych rad.
Tak, masz faktycznie rację, presja społeczna na tradycyjny podział ról w rodzinie jest bardzo duża, jednak chcę wierzyć, że dla chcącego nic trudnego i nawet mając wiele na głowie, można żyć własnym życiem. Jak ty sobie to wszystko układasz i organizujesz?
Beata Dutkiewicz-Kosek: Jak ja to sobie organizuję? Powinnaś raczej zapytać jak organizują to sobie moi najbliżsi? (śmiech) A tak na serio… cóż… mam w życiu sporo szczęścia, że otaczam się ludźmi, z którymi się rozumiemy, szanujemy i wzajemnie sobie ufamy. Staram się wyjeżdżać od dwóch do czterech razy w roku. Wówczas cały dom, a i kawałek firmy, spada na barki mojego małżonka. Rychu zajmuje się dzieciakami, a właściwie głównie najmłodszym, bo córka ma już 10 lat i w dużej mierze jest samodzielna. Pomagają nam babcia z dziadkiem, a kiedy oni nie mogą to zatrudniamy kogoś do pomocy.
Mieszkamy w maleńkiej wiosce w centrum Parku Narodowego Gór Stołowych, więc dzieciaki są chowane samopas, oczywiście w granicach zdrowego rozsądku. Dodatkowo pracujemy w dość elastycznym wymiarze godzinowym, a to wszystko pomaga w organizacji codzienności.
Wspominam o tym, żeby nakreślić jakim życiem żyjemy: dzieci na podwórku od rana do wieczora i 200 m do pracy rodziców, a to sprzyja wychowaniu w poczuciu bezpieczeństwa, bo większość czasu jesteśmy dla nich pod ręką. Dzięki temu zupełnie nie mają lęków przed zostaniem na dłużej u babci, wyjazdem na wakacje bez rodziców i tak dalej. Lea na przykład od piątego roku życia jeździ na kolonie, bez większych zawirowań.
Zresztą, ja mam podobną przypadłość, że właściwie nie tęsknię (to znaczy wiadomo, że to się zdarza, ale tylko w odniesieniu do ludzi i spraw, które utraciłam na zawsze). Ten mentalny komfort zapewne dużo daje. Tak myślę.
Więcej trudności nastręcza praca, bo jestem w niej w sumie nieustannie, oczywiście z różnym natężeniem, ale część obowiązków zabieram ze sobą również na wyjazdy i właściwie w ogóle mi to nie przeszkadza. Czasem się śmieję, że uprawiam “Moto Office”
Zdradzisz co to za praca? Czym się zajmujesz?
Beata Dutkiewicz-Kosek: Prowadzę schronisko górskie, pensjonat i sezonową restaurację, ale to nie jest mój biznes, współpracuję z Maćkiem – mam więc szefa. Muszę się z czegoś rozliczać, tłumaczyć, a nawet jeśli nie, to wiem przecież, że od podjętych przeze mnie decyzji nie zależy wyłącznie budżet mojej rodziny, ale jeszcze kilku innych. W każdym razie, prowadzę biznes oparty na turystyce, a w tej, jak wiadomo – mamy różne sezony. Gdy przychodzi sezon niski, wtedy moje podróże właściwie nie kolidują z życiem zawodowym. Taki sezon mamy w marcu i w listopadzie, wtedy też najczęściej wybieram się na wyjazdy z Orlicami.
W sezonie letnim, cóż, przez większość czasu wyjechać nie mogę, ale niekiedy nadarza się okazja i wówczas chętnie z niej korzystam. Co dzieje się wtedy z firmą? Najczęściej kompletnie nic niepokojącego (śmiech). Bo w tym wszystkim, ważne jest zaufanie do siebie i do współpracowników. Z jednej strony, trzeba ufać, że pracownicy poradzą sobie bez ciebie, a z drugiej trzeba ufać sobie, że umiesz ocenić sytuację na miejscu na odległość i podejmujesz słuszne decyzje. Trzeba też mieć w sobie trochę pokory, by wiedzieć kiedy odpuścić.
W tym roku na przykład zdarzyło mi się zawracać z motocyklowej wyprawy z Rumunii. Czy byłam wściekła? W sumie nie. Patrzyłam na to z zupełnie innej perspektywy: podjęłam ryzyko wyjazdu w szczycie sezonu, był lipiec albo sierpień, mogło się udać i miałabym wtedy dodatkowe 20 dni urlopu. Niestety, nie udało się. Życie… Można albo nad tym płakać, albo cieszyć się z tych 10 dni, które udało się wykorzystać. Należę do tego drugiego typu ludzi. To jak z tą szklanką, która jest w połowie pusta albo w połowie pełna. W moim przypadku zwykle bywa pusta, ale jeśli chodzi o motocykl – zawsze jestem optymistką!
Poza tym, cóż… to jest banał, ale wierzę, że prawie wszystko zależy od naszych wyborów. Oczywiście to nie jest tak, że nagle postanawiasz coś mieć, coś wybierasz i to spada z nieba. Ale jeśli będziesz w życiu podejmować decyzje w zgodzie ze sobą, to nie obudzisz się nagle w sytuacji bez wyjścia. Tak to sobie przynajmniej tłumaczę.
To powiedz jeszcze, w jakim kierunku cię jeszcze ciągnie, jakie masz plany i marzenia?
Beata Dutkiewicz-Kosek: O matko, zabrakłoby przysłowiowego papieru, żeby wymienić wszystkie motocyklowe marzenia… Mam te większe i mniejsze, te podróżnicze i czysto techniczne. Obecnie rysuje się wstępny pomysł na dołączenie w marcu do kolegi, który wyrusza w podróż zachodnim brzegiem Ameryki Południowej. Zaczyna z Patagonii, a będzie kończył w Kolumbii. Trudno teraz powiedzieć, gdzie dokładnie będzie w okolicy początku marca, kiedy to będę mogła na chwilę zostawić Pasterkę, ale wychodzi, że pewnie Ekwador albo Kolumbia. Czy to się uda? Nie wiem, będę się starać.
Rok 2022 miał być też rokiem szkoleń, miałam kilka wykupionych, na kilka przeznaczony budżet, niestety sytuacja zdrowotna mojego syna pokrzyżowała plany i musiałam odsunąć te plany na inny czas, więc kto wie, może uda się to zrobić w roku 2023. Chciałabym też jesienią pojechać z Orlicami do Patagonii, a latem gdzieś na chwilę na południe Europy, czy bardziej zachodniej, czy bardziej wschodniej – tego jeszcze nie wiem.
Beata Dutkiewicz-Kosek – social media, @just.braap.betty
Instagram: https://www.instagram.com/just.braap.betty/
Facebook: https://www.facebook.com/why2b
https://www.facebook.com/dwszczelinka
https://www.facebook.com/schronisko.pasterka
https://www.facebook.com/restauracja.stolove
Blog: http://why2b.blog
Najnowsze
-
Nowa Toyota Land Cruiser. Ewolucja ikony samochodów terenowych
• Nowa Toyota Land Cruiser to wciąż niezawodny i trwały prawdziwy samochód terenowy • Stylistyka, która nawiązuje do legendarnych poprzedników • Zupełnie nowa konstrukcja ramowa na platformie GA-F o zwiększonej sztywności, lepszych właściwościach jezdnych oraz pewniejszym prowadzeniu na drodze i w terenie • Pierwszy Land Cruiser z elektrycznym wspomaganiem kierownicy oraz systemem rozłączania przedniego stabilizatora • Udoskonalony silnik 2,8 l i nowa skrzynia automatyczna o ośmiu przełożeniach • Land Cruiser z układem mild hybrid 48V dołączy do gamy pod koniec 2025 r. -
Nowa Škoda Elroq już w polskim cenniku i konfiguratorze
-
MOTORYZACYJNE MUZEA NA TRASACH SLOW ROAD
-
Elektryczny SUV Cadillac Vistiq wjedzie do salonów w 2025 roku
-
Alfa Romeo Junior jednym z finalistów konkursu „Car of the Year”
Zostaw komentarz: