Asi oko na Maroko – relacja część I

Noc, pustynia, dzikie zwierzęta wpadające pod koła motocykla i popsuta nawigacja... Zły sen? Joanna Modrzewska przeżyła to naprawdę. Motocyklistka zdążyła już odetchnąć po emocjonującym Rajdzie RMF FM Marocco Challenge. Teraz postanowiła napisać dla nas obszerną relację ze „szkoły przetrwania", jaką musiała przejść (a właściwie przejechać).

 

fot. Terenowo

 

Jestem Wam winna całą, pełną relację z rajdu. Oczywiście nie uda się jej napisać całej jednym ciurkiem, tylko przynajmniej w dwóch albo trzech odcinkach. Wróćmy więc do początków. Wesoło zrobiło się już w samolocie podczas podróży do Almerii. Wszyscy z naszego Fun Riders Team byli w bardzo bojowych nastrojach i obiecywali sobie zwycięstwo. Mój plan był nadal taki sam – dojechać do mety w jednym kawałku i nie zmieniały tego wcale drinki wypijane w samolotach i na lotnisku w Barcelonie. Te same drinki rozgrzały Roberta J. do tego stopnia, że w samolocie do Barcelony zaprezentował wszystkim podróżującym jak należy zachować sie w samolocie w wypadku awarii. Show zrobił naprawdę wspaniały i wszyscy pasażerowie na koniec popłakali się ze śmiechu. Nie narobiliśmy „wiochy”.

Dopiero na oficjalnej odprawie można było ocenić, jak wielka jest to impreza
fot. Terenowo

Do Almerii dotarliśmy trochę po 19.00 i natychmiast pojechaliśmy do portu, gdzie odbyła się pierwsza oficjalna odprawa. Dostaliśmy wszystkie rajdowe „gadżety” i instrukcje. Dopiero teraz można było ocenić jak wielka jest to impreza. Łącznie było nas ponad 190 osób. Mnóstwo samochodów, quadów, hałasu, śmiechów itp. Na szczęście  przed odpłynięciem promu zdążyliśmy jeszcze wpaść do portowej tawerny na pyszne owoce morza. Ja cały czas nie mogłam zlokalizować Śnieżynki i trochę się tym martwiłam, ale organizatorzy zapewniali, że odnajdzie się w Melilli na zasadzie: będzie Pani zadowolona.

Na promie szybko zaczęło dawać znać o sobie zmęczenie podróżą i ostatnimi warszawskimi dniami. Trafiłam do kabiny razem z dwiema paniami – przedstawicielkami sponsorów oraz panią z „telewizora”. Prom okazał się całkiem w porządku i kabina była dobrze wyposażona. Moją uwagę zwróciło żelazko stojące na jednej z półek. Kiedy głośno wyraziłam zachwyt nad przezornością przewoźnika, jedna z pań stwierdziła, że to JEJ żelazko… Pomyślałam sobie, że jest to niezbędne urządzenie potrzebne na tygodniowy wypad na pustynię, ale biorąc pod uwagę, co zabrali ze sobą moi koledzy na wyprawę do Maroka w kwietniu i tak nie było tak źle.

Rano w Melilla zaczął się rozładunek, a ja nadal nie miałam kontaktu z moim motocyklem. Na szczęście w podobnej sytuacji było kilku kolegów z mojego teamu, więc do granicy dojechaliśmy upchani jak sardynki na pace naszej serwisowej Navary. Na granicy jak zwykle piekło. Przez kolejnych sześć godzin biegaliśmy z różnokolorowymi papierami za umundurowanymi Marokańczykami.

Po długiej przeprawie przez granicę uczestnicy dotarli na miejsce do Hotelu Paris-Dakar
fot. Joanna Modrzewska

Po ich minach łatwo było poznać, że nie mają pojęcia what the fuck is going on around here, więc starali się być mega upierdliwi i oficjalni. Mówię Wam, piekło… Wreszcie już po marokańskiej stronie dosiedliśmy quadów ciągle zapakowanych na ciężarówkę i po przejechaniu w ten sposób ok 30 km dotarliśmy do miejsca rozładunku, którym był Hotel Paris-Dakar. Nadal nie mogłam zlokalizować mojej Yamaszki… Zaczęłam się lekko niepokoić. Wreszcie znalazłam moją Śnieżynkę wciśniętą między skrzynie i quady, ale całą i zdrową. Co za ulga!

Zanim ruszyliśmy do pierwszego etapu, odbyła się „poważna odprawa”, której skutkiem były natychmiastowe przedstartowe „motylki” w brzuchu. O godzinie 16.30 zmęczeni i ugotowani na twardo ruszyliśmy na pierwszą dojazdówkę.

Po przejechaniu ponad 100 km „już” o 18.00 wystartowaliśmy do pierwszego OS (Odcinek Specjalny, na czas). Byłam strasznie zmęczona, rozdrażniona i wściekła na organizatorów za tak późną porę startu. W Maroku słońce jesienią zachodzi o 18.30.

Jak to zwykle bywa, start był mocno opóźniony…
fot. Terenowo

Startowałam przed Witkiem, z którym mieliśmy wspólny ekwipunek (radiotelefony, tel. satelitarny). Oboje nowicjusze, zamierzaliśmy też trzymać się razem ze względów bezpieczeństwa. Oczywiście praktyka szybko zweryfikowała nasze zamiary… Po starcie wyrwałam ostro do przodu i po kilku kilometrach zgubiłam Witka. Na dodatek popełniłam błąd nawigacyjny, czego skutkiem było, że Witek wyprzedził mnie, ale biedak wcale o tym nie wiedział. Na dodatek zrobiło się ciemno, a ja ze stresu i samotności padłam jak długa. Natychmiast z ciemności i znikąd pojawił się Marokańczyk (mister I help). Na szczęście rzeczywiście pomógł mi tylko podnieść moto, ale nastraszył mnie solidnie. Było to dokładnie w momencie kiedy na tym etapie po raz ostatni widziałam Witka. Co prawda 500 m przede mną, ale zawsze… Ogarnęło mnie lekkie uczucie paniki i próbowałam załapać się na „koło” za którymś z quadów. Bezskutecznie! Powoli docierało do mnie, że muszę radzić sobie sama z nawigacją, roadbookiem i pustynią. Mała dygresja: jeśli ktoś z Was nie był na pustyni nocą, to niech wejdzie do łazienki, zamknie drzwi i zgasi światło. Będzie widział podobnie dużo.

„Jeśli ktoś z Was nie był na pustyni nocą, niech wejdzie do łazienki, zamknie drzwi i zgasi światło – będzie widział podobnie dużo.”
fot. Terenowo

Dodatkową atrakcją pustyni są różne zwierzaki śmigające tuż przed kołem. Oczywiście zjechałam ze szlaku i na kępie trawy wielbłądziej znowu się wywaliłam. Motocykl OCZYWIŚCIE upadł kierownicą i siodełkiem w dół. Wtedy miałam pierwszy i jedyny objaw załamki, wyciągnęłam telefon i…nie było zasięgu, a satelitarny razem z Witkiem oddalał się na południe. Dokładnie w tym momencie uświadomiłam sobie wreszcie, że mogę liczyć tylko na siebie. Panika ustąpiła jak ręką odjął i zaczęłam ponownie MYŚLEĆ. Po zastosowaniu wymyślnych kombinacji udało mi się podnieść 150 kg Śnieżynki.

Dalej poszło jak z płatka, nawigacja była w miarę precyzyjna (gubiłam się tylko jakieś 10 razy). Z roadbooka i tak nie mogłam skorzystać bo moje magiczne pudełko nie jest podświetlane (na następny rajd muszę to koniecznie zmienić). Byłam tylko na siebie zła, że do tej pory na wszystkich wyprawach jechałam za kimś jak koza zamiast nawigować samodzielnie. Teraz przeszłam przyśpieszony kurs orientacji w terenie, szkoda tylko, że sama, na pustyni i w nocy. I w ten prosty sposób już o pierwszej w nocy dotarłam do mety. Po drodze tylko dwa razy zabrakło mi paliwa.

Joanna Modrzewska ze swoją „Śnieżynką” czyli Yamahą WR 250 R
fot. Terenowo

Raz musiałam przepompować „wachę” z mojego dodatkowego zbiorniczka (bez pomocy panów z firmy Finder, którzy nagle znaleźli się na trasie było by to bardzo trudne). Drugi raz na 500 m przed metą zbiorniki wyschły do cna. Zapewne było to również wynikiem dłuższego polegiwania Śnieżynki zbiornikiem w dół. Opatrzność, która i tak wystawiała mnie na wiele prób była dla mnie łaskawa i udało mi się ominąć bagno powstałe po opadach deszczu. Utknęło w nim do rana kilka samochodów.

Na biwaku mój team trochę się już o mnie niepokoił, ale najbardziej zamartwiał się Piotrek Zelt, który bliski był już wysłania ekipy ratunkowej. Radości ze szczęśliwego spotkania nie było końca. Jednak celebrowanie zwycięstwa nad złośliwymi siłami natury nie trwało zbyt długo, gdyż po wrażeniach dnia padłam w „opakowaniu” na karimatę. cdn…

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze