Z choppera na enduro Moto Magnus Corda

"Jeśli motocykl to tylko chopper! Przecież „plastikowe to nie motór" - tak mi powiedział kiedyś dobry kolega. W głębi duszy nadal zgadzam się z tym stwierdzeniem" - uważa Fryta, ujeżdżająca właśnie Moto Magnus Corda.

fot. z archiwum Karoliny Dudzik

Jeśli motocykl to tylko chopper! Przecież „plastikowe to nie Motór” – tak mi powiedział kiedyś dobry kolega. W głębi duszy nadal zgadzam się z tym stwierdzeniem (zaraz zostanę zlinczowana, ale zaczekajcie z batami dopóki nie przeczytacie całej historii). Niewyobrażalne dla mnie było, żeby jeździć „jakimiś tam” ścigaczami, czy innymi motocyklami, które nie są chopperem. Moja teoria motocykla była prosta. Stary sprzęt o klasycznym wyglądzie, podobny do Harleya. Dodatkowo żadnych szyb, owiewek, frędzli i tego typu gadżetów. Do tego obowiązkowo skórzana odzież, kask – najlepiej orzech i gogle, ewentualnie otwarty z szybą. Całość wizji dopełniał obraz niczym kadr z filmu „Easy Rider”. Bezkresne podróże mało ruchliwymi drogami w krajobrazie zachodzącego słońca. Żadnych wariackich wyścigów na autostradzie, czy szaleństw na jednym kole. 

Kobieta zmienną jest…
Zafascynowanie motocyklami wpłynęło na moje dotychczasowe życie do takiego stopnia, że jazda oraz masa innych tematów związanych ze światem motocyklowym zaczęły dyktować nowe cele. Chęć poszerzania wiedzy z dziedziny motocykli oraz kultury motocyklistów zadecydowała o moim otwarciu na nowe horyzonty. A dzięki temu, że udało mi się zarazić motocyklami tatę, prędko pojawiła się możliwość posmakowania jazdy innym sprzętem niż chopper. Tata zainwestował w enduro. Mimo że namawiałam go na jakiegoś używanego KTM albo ewentualnie Hondę, to jednak w garażu obok mojej Virki stanął nowy chińczyk – Moto Magnus Corda… Muszę przyznać bez bicia, że motocykl nie robił na mnie wrażenia. Przecież to „jakiś tam chińczyk”, do tego mała pojemność (tylko 195 ccm), wizualnie też nie prezentował się atrakcyjnie. Na Boga, to jest plastik! Ale postanowiłam przełamać własne stereotypy. Wskoczyłam na enduraka i poleciałam na łąkę za domem… 10 minut szaleństwa na polu, trochę zabawy na szutrowych drogach wystarczyło, żebym przekonała się do innego typu motocykli. A przecież to dopiero początek przygody z enduro!  W głowie od razu narodził się plan, by zwiedzić okoliczne lasy. To dopiero będzie zabawa! A później… „Może spróbuję nauczyć się jazdy na jednym kole? Tak! Niedaleko jest awaryjny pas startowy. To będzie idealne miejsce do treningu. A po drodze do Mielna jest takie małe pole dla crossowców, może i tam sobie podskoczę?” Tak się wszystko zaczęło. Później już było tylko „z górki”. 

fot. z archiwum Karoliny Dudzik

I po śniegu i po lesie…     
Mam już za sobą kilka dalszych wypraw endurakiem. Jednym z pierwszych wypadów było, jeszcze zimowe, otwarcie sezonu. Nie do przyjęcia był dla mnie fakt, że w czasie, gdy wszystkie drogi w mieście były już czarne, koło mnie lśnił oblodzony i zasypany wyjazd z garażu, na osiedlowych drogach panował klimat niczym ze środka zimy, a cały krajobraz dopełniała biała łąka za domem. O viragowym otwarciu sezonu mogłam tylko pomarzyć. Przez to, że w sezonie 09/10 zima była wyjątkowo sroga i długa, chęć jazdy była tym bardziej silniejsza. W tych okolicznościach narodził się inny plan – wskoczę na enduraka! Tak wiem, że 3 kreski powyżej zera to nie najlepsza temperatura, ale kto powiedział, że w takiej nie wolno jeździć?  Niestety nie mieszkamy w Hiszpanii, a prawda jest taka, że polski klimat nie sprzyja jednośladom. Owszem, można obrazić się na pogodę, schować motocykl, bo  „przecież zimą się nie jeździ, bo nie”. Ja jednak postanowiłam inaczej podejść do tego problemu. Dlaczego miałabym zimą rezygnować ze swojej pasji? Śnieg i małe enduro dają pewne możliwości, jakich nie mają mieszkańcy ciepłych krajów! Dlaczego miałabym z nich nie skorzystać?

fot. z archiwum Karoliny Dudzik

O wyjeździe z garażu nie było mowy (przynajmniej za pierwszym razem) , więc wraz z siostrą wypchnełyśmy motocykl na prostą. Jeszcze trzeba było się ubrać i czas ruszać. Czekało mnie pierwsze odpalenie po dłuższej przerwie. Zdawałam sobie sprawę, że może zakończyć się niepowodzeniem, ale podświadomie nie  brałam  tej opcji pod uwagę. Musiał odpalić. I odpalił, ale po pół godzinnej walce. Ruszyliśmy… po śniegu, po lodzie. Właściwie, to ześlizgnęliśmy się do czarnego asfaltu. Udało nam się nie wywrócić. Nie było sensu zapuszczać się gdzieś daleko. Było zimno. Chodziło tylko o poczucie tego motocyklowego klimatu! Kilka kilometrów okolicznymi drogami i łąkami i można poszaleć, nawet zimą! Virażką nie było by szans na sportową jazdę po białej łące. Nie oznacza to , że jest gorszym motocyklem. Ma po prostu inne zastosowanie. Corda niezbyt nadaje się na bezkresne wojaże lokalnymi drogami. Nie ma tego „wow”, gdy się jeździ nim po asfalcie. Optymalna prędkość to 60-70 km/h, a to niestety trochę za mało na podróże krajowymi drogami. Nie wspomnę o drogach ekspresowych, czy autostradach. Nie raz powtarzałam, i pewnie wielu się ze mną zgodzi, że jazda między dwoma tirami nie należy do najbezpieczniejszych. Niestety taka „200” nie ma zapasu mocy. Nie ma tej rezerwy na „wypadek gdy”- świadomości, że można przyspieszyć w razie potrzeby. Ale enduro zimą… to jest to! Długo zwlekałam z wyprowadzeniem motocykla zimą i w efekcie dopiero w lutym podjęłam wyzwanie. Tego zimowego sezonu to był jedyny wypad, ale mam nadzieję, że to nie ostatnia moja zima i jeszcze będzie okazja sprawdzić się na śniegu!

fot. z archiwum Karoliny Dudzik

Inny wyjazd, to ponad 70 km leśnymi drogami – rajd na orientację. Endurak sprawdził się rewelacyjnie. Ostatecznie zmieniłam zdanie o małych pojemnościach. Do nauki, na początek są idealne! Przecież rzecz nie w tym, żeby poślizgnąć się na pierwszym piasku i poobijać albo co gorsza połamać. Chodzi o to, by zdobyć kolejne rejony, skakać po dziurach, wjeżdżać pod góry i z nich zjeżdżać, omijać przeszkody. A za sobą pozostawić tylko smugę piachu… Ważne jest, by w stu procentach panować nad maszyną. W lesie czyhają zupełnie inne niebezpieczeństwa niż na miejskich drogach. To nie jest zwykła jazda po prostej. Inny świat, inna zabawa. Warto zacząć od małej pojemności, nabrać troszeczkę pokory. Tak naprawdę to w na nowo trzeba uczyć się jeździć. Na własnej skórze sprawdziłam, że leśne i polne środowisko to raj dla enduro! A  z małych pojemności można dużo wyciągnąć! Oczywiście zdaję sobie sprawę, że i w lesie na pewnym etapie może wkraść się uczucie niedosytu, braku mocy…  I tutaj wkrada się Honda Dominator 650. Miałam okazję pojeździć tym sprzętem. I mam nadzieję, że jeszcze nie raz będzie okazja go dosiąść. Kolejny motocykl z zupełnie innej bajki, nadający się i na leśne drogi i na szaleństwo po asfalcie. Testowałam Dominatora na asfaltowej drodze z Połczyna Zdroju do Bobolic. Jak zwykle z pasażerem i jak zazwyczaj w niezbyt komfortowych warunkach pogodowych. Wniosek jeden – ma kopa. Tutaj nie ma mowy o braku mocy…

fot. z archiwum Karoliny Dudzik

Te wypady nie oznaczają, że zrezygnowałam z chopperowych podróży w nieznane. Sezon dopiero się zaczyna! A ja? Otworzyłam się na nowe horyzonty, odkryłam nowe przyjemności. Przyjemności z jazdy na motocyklach sportowo-turystycznych. To dopiero początek przygód… Natomiast w dalszym ciągu największą tajemnicą pozostają dla mnie ścigacze. Miałam okazję jeździć jako plecak (zresztą z dobrą motórową koleżanką), ale sama jeszcze nie prowadziłam. Już nie mówię im stanowczego NIE. Wręcz przeciwnie… mówię stanowcze TAK. Docelowo obok Virki i Enduraka chciałabym dostawić „plastika” z krwi i kości, czyli ścigacza! Po obejrzeniu znanego filmu „Stunt Days”, to chętnie bym nawet spróbowała swoich sił w stuntcie. Wiem jedno – nie ma rzeczy niemożliwych i nie ma sensu samemu się ograniczać. Wiem też drugie – na pewno dowiecie się o moich kolejnych podbojach motocyklowych. Zapowiada się pracowity rok!

Szerokości!

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze